Gdzie znajduje się twój sen?

newsempire24.com 19 godzin temu

Jadwiga nie rozumiała, dlaczego ciągnęło ją na dworce. Może dlatego, iż pociągi zawsze odjeżdżają na czas, choćby jeżeli pasażer nie jest gotowy. A może dlatego, iż na peronie łatwiej się oddycha – hałas, ruch, obce twarze. Nikt nie patrzy zbyt długo. Nikt nie zadaje pytań. Wszystko ulotne, jakby samo życie było tu tylko przesiadką. I było w tej przemijalności coś kojącego. Tutaj nikt nie wiedział, kim byłaś przed tym rankiem. Nikt nie pytał, dlaczego oczy są czerwone, a dłonie drżą.

Trzy razy w tygodniu, po dyżurze w szpitalu, wpadała na Dworzec Główny. Kupowała herbatę w kubku z metalowym uchwytem, brała drożdżówkę i siadała przy oknie w poczekalni. Czasem po prostu siedziała, czując ciepło kubka jako jedyną stałą rzecz tego dnia. Czasem pisała w zeszycie – nie myśli, tylko słowa, by upewnić się, iż jeszcze potrafi układać je w zdania. Czasem patrzyła na tablicę odjazdów – nie po to, by gdzieś jechać, ale by pamiętać: można. Można wyjechać. Można wrócić. Można znów stać się kimś innym. Albo przynajmniej sobą, ale nie tą, która została w przeszłości.

Rok temu zniknął jej brat. Wyszedł z mieszkania i nie wrócił. Żadnych telefonów. Żadnych listów. Żadnych nagrań z monitoringu. Zero wskazówek – jakby wyparował. Policja tylko wzruszyła ramionami: „Tak bywa. Faceci często odchodzą”. Zrobili notatkę, pokiwali głowami, zapomnieli. Ale ona wiedziała – on nie odszedł. On zniknął. Jak zgaszone światło. Nagle. Bez ostrzeżenia. Bez wyjaśnień. Jakby ktoś wyrwał go z jej życia, nie zostawiając choćby cienia.

Matka po tym położyła się do łóżka. Prawie natychmiast. Patrzyła w ścianę, milczała, nie jadła. Ojciec zamknął się w sobie, mówił przez zęby, jakby cały dom stał się obcy. Została ona – ze zdjęciami, z resztką zapachu w jego kurtce, z pytaniami, na które nikt nie zamierzał odpowiadać. Dom wypełnił się echem. Wszystko, co dawniej brzmiało żywo, teraz dźwięczało pustką.

Pierwsze miesiące szukała: dzwoniła do szpitali, kostnic, wolontariuszy. Rozwieszała ogłoszenia na przystankach. Wpatrywała się w twarze bezdomnych, jakby miała nadzieję, iż jeden z nich odwróci się – i to będzie on. Potem przestała. Nie dlatego, iż się poddała. Po prostu zmęczyła się daremną nadzieją. Nadzieja, jak ogień, też gaśnie, jeżeli nie dorzuca się drew. I zrozumiała: jedyny sposób, by żyć – to oddychać dalej. Bez celu. Bez pewności. Ale oddychać.

Pewnego dnia na dworcu zauważyła chłopca – siedmiolatka w za dużym bluzie. Siedział pod ścianą, gryzł bułkę i wpatrywał się w podłogę. Jego twarz była blada, z cienkimi ustami i sińcami pod oczami. Spojrzenie – ostrożne, jak u ulicznego kota: czujne, pełne nieufności. Nazajutrz znów go zobaczyła. I potem za każdym razem. Przynosiła mu sok, zeszyt, czapkę. Nie odzywał się. Tylko kiwał. Czasem patrzył na nią uważnie, jakby próbował zrozumieć, po co to robi. Jakby w środku miał alarm: nie podchodź za blisko.

Po dwóch tygodniach usiadł obok. Powoli. Niepewnie. Tak jak siada ktoś, kto dawno nie próbował być blisko.

– A u ciebie kto zniknął? – spytał, patrząc przed siebie.

Jadwiga drgnęła. Najpierw ze zaskoczenia. Potem od samego pytania. Siedziała w milczeniu. Jakby bała się wypowiedzieć na głos to, co nosiła w sobie od roku.

– Brat. A u ciebie?

– Mama. Trzy lata temu. Spałem wtedy. Wyszła – i tyle.

Powiedział to spokojnie. Jakby opowiadał, ile trwa kreskówka. Bez skarg. Bez emocji. Po prostu fakt. Potem wstał i odszedł. Nie żegnając się. Ale też nie odtrącając. Tak, jak robią ci, którzy przyzwyczaili się, iż nikt na nich nie czeka.

Od tamtej pory siedzieli obok. Prawie zawsze w ciszy. Czasem on rysował – ołówkiem, na brzegu starej gazety. Czasem ona czytała – nie na głos, ale tak, iż jej wzrok sunął po linijkach z cichym skupieniem. Czasem patrzyli, jak odjeżdża pociąg. Jeden za drugim. Jak oddech. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby samo życie płynęło w rytmie odjazdów.

Czasem zadawał krótkie pytania: „Ty jesteś lekarką?”, „Zawsze jesteś sama?”, ale odwracał wzrok, zanim zdążyła odpowiedzieć. Jadwiga nie nalegała. Nie wchodziła w jego ciszę. Czuła, iż w nim mieszka strach przed zaufaniem – delikatny, jak ptak na drucie.

Nie pytała, gdzie śpi. Nie dlatego, iż nie chciała wiedzieć. Dlatego, iż czuła: jeżeli zechce – sam powie. I może właśnie to było zaufanie: siedzieć obok, nie żądając niczego poza obecnością.

Pewnego dnia nie przyszedł. Ani następnego. Chodziła po dworcu, wypatrywała go w tłumie – po sylwetce, po ruchu, po czymś nieuchwytnym. Pytała ochrony, pokazywała zdjęcie w telefonie. Kręcili palcem przy skroni. „Tu takich chłopców pełno. Każdy ma swoją historię” – mówili obojętnie, jakby to nie były ludzkie losy, tylko dane.

Po tygodniu znalazła go. W przejściu podziemnym. Leżał na kartonie, przykryty kurtką, tą samą, którą mu kiedyś dała. Oczy otwarte, ale wzrok mglisty, szklany. Policzki blade, usta spierzchnięte. Oddychał. Ale ledwo. I od tego oddechu – cichego, urywanego – coś pękło w jej środku. Bo nikt, choćby najmocniejszy, nie powinien oddychać tak sam.

W szpitalu przeleżał cztery dni. Najpierw nieprzytomny, z kroplówką w wątłej ręce i kocem, który ciągle się zsuwał. Pielęgniarki mówiły, iż gorączka trzyma, ale serce ma uparte. Jadwiga prawie nie odchodziła. Siedziała przy nim, gładziła go po ramieniu, czytała na głos, choć wiedziała – nie słyszy. Albo słyszy, ale nie może odpowiedzieć.

Aż w końcu otworzył oczy i wyszeptał:

– Myślałem, iż nie przyjdziesz.

Głos miał słaby, chrapliwy, jakby dochodził z miejsca, gdzie dawno nikt nie mówił. Ścisnęła jego dłoń mocno, jakby chciała uspokJadwiga przytuliła go mocno, bo zrozumiała, iż czasem najważniejsze nie jest to, gdzie się śpi, ale to, kto czuwa, gdy się budzi.

Idź do oryginalnego materiału