Gdzie się schowałaś?

newsempire24.com 23 godzin temu

Najpierw zniknęły rękawiczki. Potem – pęk kluczy. Następnie – stary szalik. Można by machnąć na to ręką, zrzucić na wiek, roztargnienie, zmęczenie. Ale gdy przepadła już szósta rzecz w miesiącu – pudełko z nitkami, które zawsze stało na komodzie – Barbara Nowak nie wytrzymała. Osunęła się na krzesło, ciężko wzdychając. Jej palce drżały, ale nie ze strachu – z gniewu, iż jej mały, znajomy świat zaczął się rozpadać, jakby ktoś niewidzialny delikatnie wyciągał z niego nitki.

„No dobrze, skoro tak, to bawmy się” – powiedziała głośno, a w jej głosie nie było niepokoju, tylko wyzwanie – ostre jak brzytwa.

Mieszkanie milczało. Tylko za ścianą tykał stary zegar, odliczając czas z upartą dokładnością. Barbara żyła sama od dziewięciu lat. Mąż odszedł nagle, w salonie, z niedopitą filiżanką herbaty w dłoni i niedokończonym żartem na ustach. Po jego śmierci nic nie zmieniła: ten sam wytarty fotel, skrzypiące krzesło, choćby jego ulubiony kubek z wyblakłym napisem „Najlepszy dziadek”.

Córka odwiedzała ją dwa razy w roku. Przywoziła zakupy, narzekała, iż matka nie odbiera telefonów, i gwałtownie wyjeżdżała. Jej słowa były urywane, jakby wyciskane między pracą, rodziną, niekończącymi się obowiązkami. Barbara się nie obrażała. Wszystko rozumiała – córka miała swoje życie, kredyt, dzieci, kłopoty. Przyjmowała torby z kaszą i lekami, uśmiechała się, niezgrabnie przytulała, odprowadzała do drzwi i długo stała w pustym przedpokoju, patrząc na zatrzaśnięte wejście, aż cisza stawała się nie do zniesienia.

Ale miesiąc temu w domu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Nie od razu, nie gwałtownie – jakby ktoś ostrożnie przestawiał jej świat, niczym krawiec przycinający materiał. Najpierw pojawił się zapach – subtelny, jakby w kącie pokoju tliły się zioła, dokładnie tak jak w domu babci na wsi. Potem przeciągi. Firany drżały, choćby gdy okno było zamknięte. I cienie. Sunęły po ścianach, niepasujące do ruchu światła, jakby ktoś niewidzialny skradał się po pokoju, ale nie zostawiał śladów. Dom oddychał obcym rytmem – nie jej.

Barbara milczała. Tylko częściej siadała przy oknie, podkurczając nogi, z ostudzoną herbatą w dłoniach, wpatrzona w zaśnieżoną ulicę za szybą. Patrzyła, jak spada śnieg, jak pokrywa stary podwórek, gdzie kiedyś bawiły się dzieci, i wspominała. Jak ojciec uczył ją jeździć na rowerze, trzymając za siodełko, aż złapała równowagę. Jak w latach dziewięćdziesiątych grzali się z mężem przy piecyku, gdy wyłączali prąd na tygodnie, i śmiali się, próbując przypiec chleb na rozgrzanej blasze. Jak kupili pierwszy telewizor i do północy kłócili się, który program włączyć, aż zasnęli przytuleni.

A potem rzeczy zaczęły znikać. Najpierw drobiazgi: guzik, chusteczka, stara broszka. Potem coś poważniejszego: ulubiony szalik, okulary, notes. I za każdym razem – bez śladu, bez przyczyny. Jakby ktoś niewidzialny wykradał fragmenty jej życia, delikatnie, ale uparcie.

„Gdzie się schowałaś?” – zapytała pewnego dnia pustkę. Głos zabrzmiał głośniej, niż się spodziewała, jakby echo odbiło się od ścian i zawisło w powietrzu.

I nagle z kuchni dobiegło: „Tu”.

Głos był cichy, prawie dziecięcy, ale nie przerażający. Nie zły. Po prostu obcy. I przez to – aż do dreszczy prawdziwy.

Nie pobiegła tam od razu. Zaparzyła herbatę, usiadła, czekała. Wpatrywała się w kręgi na powierzchni, jakby można w nich było znaleźć odpowiedź. W końcu wstała, wyprostowała ramiona i powoli weszła do kuchni. Drzwi zaskrzypiały, jakby podzielały jej wahanie. Wszystko było na swoim miejscu: stół nakryty ceratą, firanki, garnki na półce. Ale powietrze się zmieniło. Cisza nie była pusta, tylko żywa, jakby ktoś wstrzymał oddech. Obecność – niemal namacalna, ale ciepła jak lekki dotyk.

„Kto tam?” – zapytała twardo, bez strachu, jakby czuła, iż nic jej nie grozi.

Nie było odpowiedzi. Tylko cichy skrzyp podłogi, jakby ktoś zrobił krok i zastygł.

Następnego dnia zniknął stary zeszyt, w którym zapisywała przepisy i numery telefonów, dawno nieaktualne. A wieczorem, wracając z balkonu, znalazła na stole pocztówkę. Bez adresu, bez podpisu. Tylko dwa słowa, wyryte niewprawnym pismem: „Jestem tu”.

Od tamtego dnia żyły we dwie. Ta – w cieniach, w kątach, w lekkim drżeniu firan. Barbara – w świetle dnia, w szumie czajnika, w brzęku łyżek. Nie rozmawiały. Ale pewnego dnia, otwierając schowek, znalazła wszystkie zaginione przedmioty. Ułożone starannie, czyste, jakby ktoś troskliwie je pozbierał.

I nagle ją olśniło: to nie intruz. To ona sama. Ta, którą dawno zapomniała, wypchnęła z siebie – gdy umarł mąż, gdy córka wyjechała, gdy dni zlały się w jedną szarą plamę. Ta, która kiedyś śpiewała przy gitarze, tańczyła przy radiu, pisała wiersze na skrawkach papieru i chowała je do szuflady. Ta, która znikała powoli, z każdym „potem”, z każdym „nie teraz”.

Barbara wzięła szalik, zarzuciła go na ramiona. Pachniał miętą i czasem. Wyszła na balkon. Zapaliła – po raz pierwszy od dziesięciu lat. Dym unosił się w niebo, zabierając ze sobą ciężar, samotność, cudzą powściągliwość.

Na dole sypał śnieg. Miękki, prawie nieważki. W jego blasku migotały światła miasta, jakby sam świat szeptał: „Czekałem na ciebie”.

Gdzie się schowałaś? – pomyślała. – O, jesteś. Znalazłaś się.

Idź do oryginalnego materiału