Gdzie nie gubią ludzi

polregion.pl 1 dzień temu

Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd Artur nie dał znaku życia. Na początku Halina Kazimierzówna liczyła dni, zaznaczając je w starym kalendarzu wiszącym w kuchni. Potem przeszła na tygodnie. W końcu przestała całkiem, bo każdy nowy dzień bez listu ranił ją jak zimny wiatr w grudniu. Wciąż jednak sprawdzała skrzynkę na listy – o świcie, kiedy pierwsze promyki słońca muskały okna, i wieczorem, gdy cienie wypełniały jej małe mieszkanie na obrzeżach Poznania. Listonoszka, pani Bożena, już choćby nie podnosiła wzroku, mijając ją – jakby jej milczenie mogło złagodzić tę pustkę. Ale skrzynka milczała. Raz za razem.

Artur wyjechał do Kanady cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecał, iż to nie na długo. Że zarobi, się urządzi, pomoże. Wróci. Wyjeżdżał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często – krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem rzadziej. Aż w końcu – cisza. Jakby ktoś za oceanem wymazywał jego przeszłość, skreślając z pamięci dom, ulicę, matkę.

Halina chwytała się wymówek jak koła ratunkowego. Jest zajęty. Uczy się języka. Buduje nowe życie. Powtarzała to, stojąc przy kuchence, żeby nie krzyknąć z bólu, żeby zagłuszyć strach, iż syn zniknął na zawsze. W pamięci migały jej jego dziecięce kroki w korytarzu, śmiech, gdy wpadał cały ubłocony z podwórka i krzyczał: „Mamo, patrz, co znalazłem!”. Teraz otaczała ją cisza – ciężka jak śnieg zasypujący ich małe miasteczko.

Wymówki się skończyły. Została tylko przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła między nimi z każdym dniem jak lodowa ściana, oddzielająca przeszłość od teraźniejszości.

W ich miasteczku takich matek nie brakowało. Kobiety, których dzieci wyjechały, zostawiając za sobą puste skrzynki i niedopowiedziane słowa. Rozpoznawały się po spojrzeniu – żywym, ale przesłoniętym tęsknotą. Sąsiadka Wiesia szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Halina”. Halina kiwała głową, ale w środku rozlewała się wina. Nie wystarczało jej wiedzieć, iż żyje. Chciała usłyszeć jego głos, jego „Mamo, co u ciebie?” – nie dla pieniędzy czy prezentów, ale po to, by serce znów biło równo.

Żyła skromnie. Ogródek za domem, kot o imieniu Kłaczek, stary telewizor, w którym leciały wieczne melodramaty. W piątki sprzątała, w soboty szła na rynek, gdzie handlarze witali ją jak starą znajomą, a sprzedawczyni warzyw zawsze pytała: „Znowu bez torby, Halina Kazimierzówna?”. Dziergała. Najpierw rękawice dla Artura, pamiętając jego szerokie dłonie. Potem – po prostu tak, chowając je do szuflady, jakby ktoś jeszcze mógł przyjść i zabrać ich ciepło. Szyła poduchy dla schroniska dla kotów. Byleby ręce nie drżały z powodu pustki. Byleby dzień nie zmienił się w bezdenną jamę.

Pewnego mroźnego listopadowego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Halina pomyślała, iż to sąsiadka – pożyczyć mąki albo zapałek. Albo kurier pomylił adres. Otworzyła – i zastygła, jakby świat stanął w miejscu. Na progu stał chłopiec, może dziesięcioletni, w wytartej kurtce i z małym plecaczkiem. Oczy – szare, uważne, z iskrą, jakby już wiedział, iż życie może zaskoczyć na milion sposobów.

– Pani jest Halina Kazimierzówna? – zapytał cicho, a głos mu drżał, może z zimna, a może z emocji.

– Tak… – wyszeptała, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.

– Ja jestem Tomek. Mama powiedziała, iż mogę u pani zamieszkać. Że u babci zawsze jest bezpiecznie.

Świat zachwiał się jak stary most na wietrze. Halina nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Zauważyła tylko, iż chłopcu zrobiły się czerwone policzki od mrozu i iż nerwowo kręci rękawem. A potem zobaczyła jego oczy. Takie same jak u Artura, gdy był mały. Ten sam spokojny wzrok, ta sama cicha determinacja.

– Głodny jesteś? – zapytała, łapiąc się tych słów, żeby nie stracić równowagi.

– Mogę herbatę? Z miodem, jeżeli jest – odpowiedział, delikatnie się uśmiechając.

Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby bywał tu tysiąc razy. Zdjął buty, starannie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Halina zauważyła, jak wytarty ma sweter, jak źle zawiązane sznurówki w adidasach.

Telefon zadzwonił. Artur. Pierwszy raz od roku.

– Mamo, przepraszam, iż tak wyszło. U nas tu… wszystko się poplątało. Oddzwonię, dobrze?

Rozłączył się, nie dając jej odpowiedzieć. Stała, patrząc na Tomka, który już głaskał Kłaczka, ostrożnie, jakby się bał go spłoszyć.

– Mogę go nakarmić? – spytał chłopiec, spoglądając na kota. – U nas w domu był kot.

– Nazywa się Kłaczek – odpowiedziała, wciąż nie wierząc, iż to nie sen.

– To mogę mu poczytać? Zawsze czytam przed snem. Mama mówiła, iż to sprawia, iż sny są dobre.

Najpierw był jak cień. Jadł starannie, sam sprzątał, spał, wtulony w kołdrę, z zapalonym nocnym światełkiem, jakby ciemność mogła go porwać. Pisał w zeszycie, rysował ołówkiem, pytał o pozwolenie na wszystko – wzięcie chleba, włączenie światła, wyjście na dwór. Jakby bał się być ciężarem. Ale potem zaczął się uśmiechać. Prosić o dokładkę kaszy. Przynosić z podwórka kamyki, szyszki, opowieści o psach sąsiadów. A raz przyniósł rannego wróbla, zawiniętego w sweter, i karmił go okruchami.

Halina bała się przyzwyczaić. Co noc powtarzała sobie: „Wkrótce wyjedzie”. Ale każdego ranka łapała się na tym, iż czeka na jego kroki, pytania, śmiech. W końcu się poddała. Stał się jej porankiem, wieczorem, sensem, jak ciepłe światło w oknie.

Tomek został u niej cztery miesiące. Artur zadzwonił trzy razy. Krótko, sucho. O pracy, problemach, iż „wszystko skomplikowane”. Ani słowa o synu. AniAni słowa o niej – tylko to jedno: „Mamo, nie pytaj teraz o nic”.

Idź do oryginalnego materiału