Kiedy Ola postawiła stopę na ziemi rodzinnej wioski po dwudziestu latach, pierwszą osobą, którą zobaczyła, był stary Wojtek — niegdyś listonosz, teraz po prostu starzec o zamglonym spojrzeniu. Siedział przy podupadłym sklepiku na tej samej ławce, gdzie kiedyś tętniło życie: mężczyźni kłócili się przy butelce, dzieciaki ganiały za piłką, a kobiety przynosiły plotki zamiast wiadomości. Na jego kolanach leżała reklamówka z urwanym uchem — chleb, słoik kiszonych ogórków i zmięta gazeta. Wojtek łuskał pestki i pluł łupinami pod nogi, mrużąc oczy w bladym wiosennym słońcu, jakby dziwił się, iż wciąż świeci w tym zapomnianym zakątku, o którym już dawno wszyscy zapomnieli — choćby Bóg.
Popatrzył na Olę uważnie. Nie zdziwiony, nie uradowany — jakby patrzył przez nią, do tych dni, kiedy wyjeżdżała, młoda i pełna gniewu.
— Ola? — mruknął. — To ty żyjesz?
— A myślałeś, iż nie? — uśmiechnęła się lekko.
— No cóż, już się tu ułożyliśmy: albo gdzieś w Warszawie, albo zamąż za Niemca poszła, albo, niech Bóg broni, pod ziemię…
Nie odpowiedziała. Tylko skinęła głową. Tak, żyje. Ale już nie ta sama.
Za jej plecami stał ten sam dom. Krzywy, szary, z popękanymi ścianami, spróchniałym gankiem, schodkami, na których kiedyś witała ją matka po pracy, a potem tylko milczała. Dom wydawał się mniejszy niż w pamięci. Zmęczony. Przygarbiony. Jak starzec, którego nikt nie odwiedza. Czekał — nie na wybaczenie, nie na powrót — ale na koniec. Cichy, niezauważony, tak jak całe jego istnienie w ostatnich latach.
Tego dnia Ola obeszła go dookoła. Ani kroku do środka. Ani dotknięcia. Patrzyła na niego jak na zagojoną, ale swędzącą bliznę. Wszystko w niej było naprężone, jak nitka gotowa pęknąć. Wystarczyłoby przekręcić klamkę — a wszystko, co w niej trzymało, rozpadłoby się.
Wyjechała, mając dziewiętnaście lat. Po tym, jak matka umarła, a ojciec zaczął pić tak, iż rankami nie pamiętał, kim jest. Nazywał ją obcymi imionami. Mówił do niej, jakby była nie córką, ale duchem z dawnych snów. Dom stał się nie do zniesienia. Jak płaszcz o kilka rozmiarów za mały — i szkoda wyrzucić, i nosić nie sposób. Kłótnie były codziennością. O byle co, o milczenie, o każdy drobiazg. Krzyczała, on rzucał kubkami w ścianę. Ostatnie, co do niej powiedział: „Nie potrzebuję cię. Znikaj”. I zniknęła. Poszła do miasta. Potem — dalej. Najpierw na przedmieścia, potem do Warszawy, w końcu — po prostu jak najdalej od przeszłości.
Pracowała, gdzie się dało: jako kelnerka, sprzedawczyni, wpisywała dane, myła klatki schodowe, mieszkała w pokojach z obcymi zapachami. Szyła, pisała wiersze — aż słowa przestały ją ratować. Życie toczyło się jak woda w starej rurze — zardzewiała, hałaśliwa, czasem z pleśnią. Ale toczyło się. I Ola szła wraz z nim.
Do nikogo nie pisała. Nie dzwoniła. Nie wiedziała, czy ojciec żyje. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon: człowiek z urzędu powiedział, iż umarł. Tydzień temu. Sam. Bez świadków. Sąsiedzi dowiedzieli się, gdy zapach stał się nie do zniesienia. Pochowali go na koszt administracji. Został dom.
I przyjechała. Nie wiedząc — po co. Sprawdzić? Wybaczyć? Zamknąć sprawę? A może po prostu upewnić się, iż naprawdę odszedł.
Trzeciego dnia weszła do domu. Z trudem otworzyła drzwi, wdychając zapach — stęchły, tytoniowy, przesiąknięty czasem. Wszystko było na swoim miejscu. Stół, gdzie kiedyś kręcono mięso w maszynce. Fotel, w którym siedział. Gazeta na parapecie. Kubek z napisem „Najlepszy tata” — absurdalny, gorzki, prawie szyderczy. Dom milczał, ale ściany zdawały się szeptać: pamiętasz?
Stała w środku tej ciszy i nie wiedziała, po co tu jest. By wybaczyć? By się upewnić? Czy by postawić kropkę?
Tydzień sprzątała dom. Malowała krzywy płot, łatała dach, czyściła okna aż do skrzypienia. Nie dlatego, iż zamierzała zostać. Dlatego, iż ktoś musiał przypomnieć temu domowi, iż wciąż żyje.
Dziewiątego dnia wyjechała. Bez rzeczy, bez pamiątek. Tylko zdjęcie, na którym ma może osiem lat, matka jeszcze młoda, a ojciec się uśmiecha. Albo udaje. Ale są tam — razem. Schowała fotografię do portfela. Nie po to, by tęsknić. By nie zapomnieć.
Dom został. Zmęczony, oberwany. Ale nie pusty. Przechowywał kroki, głosy, kłótnie, radość, zapach konfitur, cienie nocy i dźwięki, których już nie ma. Czasem ból nie odchodzi. Ale uczysz się z nim żyć.
Czasem dom przestaje być raną. Staje się ziemią. Tą samą, na której kiedyś uczyłaś się chodzić. I upadać. I wstawać.
I to już wystarczy, by zacząć żyć od nowa. Nie od zera. Od tego, co zostało. I stało się twoje. Na zawsze.