Gdy żyli dziadkowie, myślałem, iż są moją prawdziwą rodziną.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Kiedy żyli jeszcze moja babcia i dziadek, myślałem, iż to oni są moją główną rodziną. Dlaczego? Ponieważ mama cały czas zajmowała się problemami zatrudnienia samotnych matek, jakoś tak pracowała w opiece społecznej. A tata… Tata był u nas w rodzinie artystyczną duszą, ciągle szukał siebie, to w malarstwie, to w teatrze, to jeszcze gdzie indziej, aż w końcu zniknął gdzieś w niezmierzonym morzu życia.

Mama mnie kochała, ale kochała jakoś histerycznie, z doskoku. Raz na tydzień przyjeżdżała do nas z dziadkiem i babcią, przywoziła jedzenie i prezenty. Rybnęła mi pocałunek i jak babcia mówiła „stołowała się”, czyli jadła obiad, piła z dziadkiem wódkę, jednym haustem opróżniając kieliszek (babcia wtedy spoglądała na stół i gładziła obrus przed sobą), tryskała pomysłami i słowami, a potem znikała. Znowu na tydzień albo i dłużej, gdy miała dużo pracy.

A my z „rodzicami” zostawaliśmy sami, by dalej żyć spokojnie i dostojnie, z ogrodem babci, wypadami dziadka do lasu i ich niekończącymi się „filozoficznymi rozmowami” o przeżytym czasie.

Moja babcia była majestatyczna i, jak teraz rozumiem, piękna. Duża, z bujnymi włosami aż do późnej starości, które co tydzień po kąpieli czesała półkolistym grzebieniem, podarowanym jeszcze przez jej matkę. Dziadek natomiast był chudy, z posturą prostą, niewiarygodnie urokliwy w swych zmarszczkach, które zaczynały się na czole i biegły w dół po jego szyi, aż zanikały za kołnierzykiem koszuli, zawsze czystej i wyprasowanej dzięki staraniom babci.

W naszej rodzinie wszyscy mężczyźni (czyli dziadek i ja) byliśmy „pikni i czysty: umyci, ogoleni (ja zwłaszcza byłem szczególnie gładko ogolony!) i zawsze schludni”, jak mówiła cała nasza „wiocha”. W szkole długo nie mogłem się przyzwyczaić do nowoczesnego słowa „ulica” i mówiłem oraz pisałem je tak, jak było to w naszej rodzinie przyjęte.

Kogo kochałem bardziej? Do dziś nie mogę powiedzieć, bo byli dla mnie czymś monolitycznym, od czego pachniało barszczem i papierosami, mlekiem i potem, naszym podwórzem i lasem.

Kiedy budziłem się rano, pierwsze co widziałem to rzeźbiarskie oblicze dziadka, który pochylał się nade mną. Jego usta, zawsze suche i ciepłe, szeptały, gdy tylko otwierałem oczy:
— Wstawaj, Stasiu. Babcia już napiekła placków z czosnkiem, a nas w lesie czeka jeż, by opowiedzieć nowe historie.

Dziadek całował mnie jakoś mimochodem, ledwie dotykając ustami mojej policzki, potem przytulał swoją, nie do końca ogoloną twarz. A ja narzekałem, wtedy jeszcze nie rozumiejąc, iż to jest szczęście:
— Nie, dziadku, nie chcę jeszcze… Będę spać… I placków chcę nie z czosnkiem, ale z dżemem.
— To moment, — dziadek gwałtownie odpowiadał, — babci powiemy, żeby zrobiła inaczej.
I krzyczał w stronę kuchni:
— Babciu Zosiu, a babciu Zosiu! Król nasze placki z dżemem chce! Słyszysz?

Chwilę później w drzwiach pojawiała się twarz babci, która mówiła:
— A to co, ja nie wiem?! Dżem już w błękitnej miseczce czeka. Chodźcie, chodźcie!

Kiedy się myłem, oni oboje stali obok. Babcia trzymała ręcznik, na którego brzegu był przez nią haftowany (gładkim ściegiem!) koziołek, a dziadek robił słabe próby wyrwania „użycia” z jej rąk.

Później jedliśmy. Dziadek i ja. Bo babcia do stołu nie siadała, krzątała się wokół, dodając uroku i wagi, gdy mężczyźni w domu jedli.

Potem my z dziadkiem wstawaliśmy od stołu, krótko (po męsku!) chwaląc naszą gospodynię:
— Najedliśmy się, matko…
— No tak, babciu!
I wychodziliśmy zapalić na podwórze.

Oczywiście palił dziadek, a ja siedziałem obok niego, tuląc się do boku, zerkałem na niego i układałem ręce tak samo na kolanach jak on.

— No, jak? Gotów żyć na dziś? – pytał dziadek.
Odpowiadałem poważnie, choć nie od razu:
— Tak…

Wstawaliśmy z progu, pluliśmy (bo po jego plucie dziadek zawsze mi podtykał peta pod nos!) na peta i pytaliśmy babci w domu, która już tam w kuchni hałasowała naczyniami:

— Mamo, nic ci nie potrzeba póki co? Bo my wtedy do lasu pójdziemy.
— No to idźcie, a ja pomyślę, czym was na dzień zająć!

Dziadek zabierał wiklinowe koszyki (duży dla niego i mały, prawie zabawkowy, specjalnie pleciony dla mnie). Szliśmy do lasu, gdzie opowiadał mi, dlaczego dzięcioła głowa jest czerwona, czemu sosnowe igły dłuższe są od świerkowych, czemu mama rzadko przyjeżdża, czemu jeże, gdy je w ręce bierzemy, „sapią”, czemu tata gdzieś zniknął, dlaczego kapelusze maślaków są śliskie, czemu babcia jest taka piękna, a dziadek… „nie bardzo” (tak sam mówił).

W porze obiadowej, kiedy w lesie zaczynało już być gorąco, wracaliśmy do domu. Zawsze z trofeami: grzybami, jagodami, ziołami, które do herbaty można wkładać, pachnącymi.

Babcia znów nas karmiła, a potem kładła mnie do sieni, gdzie było chłodno, na łóżku, żeby „kawałeczki obiadowe się ułożyły”, na sen. Dziadek nakrywał mnie swoim pachnącym starą futrzaną kurtką i siedział obok, aż… aż… aż przylatywał wielki ptak z niebieskimi oczami, patrzył na mnie i pytał: „Czy Stasiu, dobrze się dziś zachowywałeś? Nie zasmuciłeś dziadka i babci?”

Patrzyłem na niego uczciwie, wielkimi oczami… i się budziłem…
A tutaj – babcia: już nalała mleka do kubka z makami i postawiła obok duży kawałek białego chleba, który rankiem, razem z plackami, upiekła.

A potem… potem robimy z dziadkiem coś na podwórku lub w domu, a babcia idzie do ogródka „powylegiwać się” i „sprawdzić, czy wszystko w porządku”. Przy okazji pielenie grządek, podlewanie roślin, coś tam jeszcze zrobi.

My z dziadkiem pracujemy, bo rozumiemy: „męskie prace w domu muszą być robione przez mężczyzn, a babskie – babcia”.

Teraz jestem już starszy niż byli dziadek z babcią wtedy. I mam zawał. Leżę po operacji w szpitalu. Leżę i myślę: muszę przetrwać, żeby był na świecie ktoś, kto zachowa takie wspomnienia…

Idź do oryginalnego materiału