Gdy wszystko zniknęło — bez słowa

twojacena.pl 2 dni temu

Kiedy wszystko odeszło – bez słowa

Kiedy drzwi zatrzasnęły się, Tomasz nie drgnął. Siedział na starym taborecie pod ścianą, boso, w znoszonej koszulce i dżinsach. W dłoni stygła filiżanka z niedopitą herbatą. Z przedpokoju dobiegł dźwięk przekręcającego się w zamku klucza – dwa razy. Koniec. Odeszła. Z walizką. Szczotką, kosmetyczką, perfumami, których zapach wciąż unosił się w mieszkaniu. Z głosem, krokami, z porannymi drobiazgami – wszystko zniknęło naraz. Bez krzyków. Bez scen. Prawie grzecznie.

Wstał, powoli podszedł do okna. Patrzył, jak na dole, na gwarnej ulicy, toczyło się obce życie: chłopacy jeździli na hulajnogach, starsza pani karmiła gołębie, kobieta energicznie wyprowadzała teriera. Miasto żyło, jakby nie zauważając, iż jego mały świat właśnie runął. Potem znów usiadł. Nie zapłakał. Do nikogo nie zadzwonił. Nie sięgnął po alkohol. Po prostu siedział, jakby to wszystko nie działo się z nim. Jak widz, który został w pustej sali po spektaklu, mając nadzieję, iż aktorzy wyjdą jeszcze raz. Ale kurtyna się nie poruszyła.

Z Olą byli razem osiem lat. Były wyjazdy, noclegi w namiocie, długie kłótnie, pogodzenia w kuchni i śmiech przez łzy. A potem – wszystko ucichło. Nie dlatego, iż miłość się skończyła. Ale dlatego, iż zniknęły słowa. Rozpłynęły się znaczenia. Ona coś opowiadała – on kiwał głową, nie słuchając. On żartował – ona nie reagowała. Albo udawała. Cisza stała się normą. Wygodną, jak stary szlafrok – nieładny, ale ciepły.

Zaczął dostrzegać, iż coś ważnego ucieka, już rok temu. Najpierw próbował walczyć – kupował kwiaty, proponował wyjazd nad morze, przynosił kawę do łóżka. A potem po prostu się poddał. Jak wobec faktu, iż jesień zawsze nadchodzi – a ty i tak chodzisz bez szalika, myśląc, iż jeszcze jest za wcześnie. I nagle zdajesz sobie sprawę – iż za późno.

Teraz został sam. Nie wdowiec. Nie porzucony. Po prostu pusty.

Chodził po mieszkaniu jak po muzeum minionego czasu. Brał do rąk jej rzeczy: spinkę, puderniczkę, buteleczkę z olejkiem lawendowym, która teraz pachniała na jego dłoniach. Dotykał książek z pozostawionymi zakładkami. Nie czytał – tylko trzymał. Jakby ciepło jej rąk wciąż żyło między kartkami.

W łazience – jej grzebień z włosami. W przedpokoju – szalik zapomniany na wieszaku. Nie mógł zrozumieć, czy zostawiła te drobiazgi specjalnie. Czy po prostu się spieszyła. Czy chciała, żeby wiedział: nie odeszła do końca. Jeszcze nie.

Wyszedł na ulicę pod wieczór. Szedł przed siebie. Przez stare podwórka, pod szkołę, w której kiedyś się uczył. Minął piekarnię, gdzie kupowała jego ulubione bułki z makiem. Obok apteki, w której kiedyś wybierali tabletki na przeziębienie. I nagle przypomniał sobie, jak stała kiedyś w oknie, przemoczona do nitki, a on wycierał jej włosy starym ręcznikiem. Wtedy pierwszy raz szepnęła:
— Z tobą jest tak cicho…
Wtedy pomyślał, iż to komplement. Dopiero dziś zrozumiał – to był krzyk. Bezgłośny. Cicha prośba: „Powiedz coś… choć raz.”

Następnego dnia nie poszedł do pracy. Został w domu. Cisza w mieszkaniu była tak gęsta, iż zdawała się mieć wagę. Dotykała ramion, kładła się na piersi. Tomasz chodził po pokojach, jakby starał się nie poruszyć powietrza.

Otworzył szafę. Jej strona niemal pusta. Niemal. Na wieszaku wisiała jedna sukienka. Niebieska, z białymi guziczkami. Przypomniał sobie, jak założyła ją na urodziny koleżanki. Jak pomyślał wtedy: ładnie. Ale nigdy tego nie powiedział.

Zdjął sukienkę. Powiesił na oparciu krzesła. I siedział naprzeciw. Cały ranek. Cały dzień. Jakby czekał, iż ktoś wejdzie. Jakby ta sukienka była świadkiem. Albo jej cieniem.

Zaczął mówić. Na głos. Cicho, niemal szeptem. Mówił o tym, o czym nigdy nie mówił. Że kochał, ale nie pokazywał. Że bał się, ale udawał, iż panuje nad wszystkim. Że zmęczyła ich cisza, ale nie wiedział, jak ją przerwać. Mówił, bo już nie mógł milczeć. choćby jeżeli nikt go nie słuchał.

Po tygodniu wsiadł do autobusu i pojechał do jej matki. Nie po nadzieję. Dla szacunku. Wrzucił do skrzynki cienką kopertę z listem. Napisał, iż nie będzie przeszkadzać. Nie będzie czekać. Ale jeżeli nagle… jeżeli będzie dla niej ważne, żeby wiedziała, iż ktoś wciąż jest – on będzie. Bez próśb. Bez warunków. Po prostu – będzie.

Minęły trzy miesiące. Nie dzwonił. Nie szukał. Żył. Powoli. Bardzo powoli. Pierwszy raz od dawna słuchał muzyki – nie dla tła, ale naprawdę. Zauważał, jak pachnie wiosna. Słyszał, jak pękają pąki na drzewach. Zaczął odpowiadać na pytania z opóźnieniem. Zaczął żyć nie w sobie, ale w świecie.

I oto pewnego wieczoru ktoś zapukał. Dwa razy. Głucho. Jak klucz w zamku.

Tomasz zastygł. Potem wstał, podszedł.

Otworzył. W progu stała Ola. W nie do końca zapiętym płaszczu. Bez torby. W rękach – żółty notatnik. Ten sam. Z włożonym długopisem.

— Cześć – szepnęła. – Coś sobie przypomniałam. I zrozumiałam.

Nie odpowiedział. Tylko zrobił krok w bok. W milczeniu. Weszła, jakby nie odchodziła, tylko długo spacerowała. Zdjęła płaszcz. Rozejrzała się. Jej wzrok zatrzymał się na krześle.

Wisiała na nim ta sama sukienka.

Podeszła. Palce przesunęły się po materiale. Uśmiechnęła się. Nie powiedziała ani słowa.

Ale zrobiło się cieplej. Nie od słów. Od tego, iż w ciszy pojawił się ktoś jeszcze.

Czasem nie tracimy człowieka – tylko dźwięk jego obecności. I jeżeli mamy szczęście, wróci. Bez tłumaczeń. Po prostu z oddechem. Po prostu – będzie blisko.

Idź do oryginalnego materiału