Gdy wszystko odeszło – bez słowa
Gdy drzwi się zatrzasnęły, Jakub choćby się nie poruszył. Siedział na starym taborecie pod ścianą, boso, w wytartej koszulce i dżinsach. W dłoni trzymał ostudzoną filiżankę z niedopitą herbatą. Z przedpokoju dobiegł dźwięk przekręcającego się klucza w zamku – dwa razy. Koniec. Odeszła. Z walizką. Szczoteczką, kosmetyczką, perfumami, których zapach wciąż unosił się w mieszkaniu. Z głosem, krokami, porannymi drobiazgami – wszystko zniknęło naraz. Bez krzyków. Bez scen. Prawie grzecznie.
Wstał, podszedł powoli do okna. Patrzył, jak na dole, na gwarnej ulicy, toczyło się obce życie: chłopcy jeździli na hulajnogach, starsza pani karmiła gołębie, kobieta gwałtownie wyprowadzała jamnika. Miasto żyło, jakby nie zauważając, iż jego mały świat właśnie się zawalił. Potem znów usiadł. Nie płakał. Do nikogo nie zadzwonił. Nie zaczynał pić. Po prostu siedział, jakby to wszystko działo się nie z nim. Jak widz, który został na sali po spektaklu, mając nadzieję, iż aktorzy jeszcze wyjdą. Ale kurtyna się nie poruszyła.
Z Martą byli razem osiem lat. Były podróże, spontaniczne noclegi w namiocie, długie kłótnie, pojednania w kuchni i śmiech przez łzy. A potem – wszystko ucichło. Nie dlatego, iż skończyła się miłość. Tylko dlatego, iż zniknęły słowa. Uciekły znaczenia. Ona coś opowiadała – on kiwał głową, nie słuchając. On żartował – ona nie słyszała. Albo udawała. Cisza stała się normą. Wygodną, jak stary szlafrok – niepiękny, ale ciepły.
Zaczął zauważać, iż ucieka coś ważnego, już rok temu. Najpierw próbował walczyć – kupował kwiaty, proponował wyjazd nad morze, przynosił kawę do łóżka. A potem po prostu się pogodził. Jak z tym, iż jesień zawsze przychodzi – a ty i tak chodzisz bez szalika, myśląc, iż jeszcze za wcześnie. I nagle zdajesz sobie sprawę – iż za późno.
Teraz został sam. Nie wdowiec. Nie porzucony. Po prostu pusty.
Chodził po mieszkaniu, jak po muzeum minionego czasu. Brał do rąk jej rzeczy: spinkę do włosów, puderniczkę, buteleczkę z lawendowym olejkiem, od którego teraz pachniały jego dłonie. Dotykał książek z zakładkami, które zostawiła. Nie czytał – tylko trzymał. Jakby słowa wciąż niosły w sobie ciepło jej rąk.
W łazience – jej grzebień z włosami. W przedpokoju – szalik, zapomniany na wieszaku. Nie wiedział, czy zostawiła te drobiazgi specjalnie. Czy po prostu się spieszyła. Czy chciała, żeby wiedział: iż nie odeszła do końca. Jeszcze nie.
Wyszedł na ulicę pod wieczór. Szedł przed siebie, gdzie oczy poniosą. Przez stare podwórka, koło szkoły, do której kiedyś chodził. Minął piekarnię, gdzie kupowała jego ulubione bułki z makiem. Obok apteki, gdzie razem wybierali tabletki na przeziębienie. I nagle przypomniał sobie, jak kiedyś stała w oknie, przemoczona do suchej nitki, a on wycierał jej włosy starym ręcznikiem. Wtedy pierwszy raz szepnęła:
— Z tobą jest tak cicho…
Wtedy myślał, iż to komplement. Dziś zrozumiał – to był krzyk. Bezgłośny. Cicha prośba: „Powiedz coś… chociaż raz”.
Następnego dnia nie poszedł do pracy. Został w domu. Cisza w mieszkaniu była tak gęsta, iż zdawało się, iż ma ciężar. Dotykała ramion, kładła się na piersi. Jakub chodził po pokojach, jakby starał się nie poruszyć powietrza.
Otworzył szafę. Jej strona prawie pusta. Prawie. Na wieszaku wisiała jedna sukienka. Niebieska, z drobnymi białymi guzikami. Przypomniał sobie, jak założyła ją na urodziny przyjaciółki. Jak wtedy pomyślał: piękna. Ale nigdy tego nie powiedział.
Zdjął sukienkę. Powiesił na oparciu krzesła. I siedział naprzeciw. Cały poranek. Cały dzień. Jakby czekał, iż ktoś wejdzie. Jakby ta sukienka była świadkiem. Albo jej cieniem.
Zaczął mówić. Na głos. Cicho, prawie szeptem. Mówił o tym, o czym nigdy nie mówił. Że kochał, ale nie pokazywał. Że się bał, ale udawał, iż panuje nad wszystkim. Że zmęczyła go ich cisza, ale nie wiedział, jak ją przerwać. Mówił, bo nie mógł już milczeć. choćby jeżeli nikt nie słuchał.
Po tygodniu wsiadł do autobusu i pojechał do jej matki. Nie dla nadziei. Dla szacunku. Wrzucił do skrzynki cienką kopertę z listem. Napisał, iż nie będzie przeszkadzać. Nie będzie czekać. Ale jeżeli nagle… nagle zechce wiedzieć, iż ktoś wciąż tu jest – on będzie. Bez próśb. Bez warunków. Po prostu – będzie.
Minęły trzy miesiące. Nie dzwonił. Nie szukał. Żył. Powoli. Bardzo powoli. Pierwszy raz od dawna zaczął słuchać muzyki – nie jako tła, ale naprawdę. Zauważał zapach wiosny. Słyszał, jak pękają pąki na drzewach. Odpowiadał na pytania z namysłem. Zaczął żyć nie w sobie – ale w świecie.
I pewnego wieczora ktoś zapukał. Dwa razy. Głucho. Jak klucz w zamku.
Jakub zastygł. Potem wstał, podszedł.
Otworzył. W drzwiach stała Marta. W niedopiętym płaszczu. Bez torby. W dłoniach – żółty notatnik. Ten sam. Z dopiętym długopisem.
— Cześć – powiedziała cicho. — Przeczytałam coś jeszcze raz. I zrozumiałam.
Nic nie odpowiedział. Tylko zrobił krok na bok. W milczeniu. Weszła, jakby nie odchodziła, a tylko długo spacerowała. Zdjęła płaszcz. Rozejrzała się. Jej wzrok zatrzymał się na krześle.
Na nim wisiała ta sama sukienka.
Podeszła. Palce przesunęły się po materiale. Uśmiechnęła się. Nie powiedziała ani słowa.
Ale zrobiło się cieplej. Nie od słów. Od tego, iż w ciszy pojawił się ktoś jeszcze.
Czasem tracimy nie człowieka – ale dźwięk jego obecności. A jeżeli mamy szczęście, wróci. Bez wyjaśnień. Po prostu z oddechem. Po prostu – będzie blisko.