Kiedy prawda puka niespodziewanie: historia jednego spotkania, które zmieniło wszystko
Halina siedziała w salonie, wpatrzona w telewizor, gdzie przewijały się nudne programy. Oczy same zaczęły się jej zamykać i prawie zasnęła. Obudziło ją niepewne pukanie do drzwi. Zerwała się z kanapy, poprawiając szlafrok, i ruszyła do przedpokoju.
— Już idę! — zawołała.
W wizjerze zobaczyła nieznajomą. Młodą kobietę, zdezorientowaną, z rumieńcem na policzkach i brązowymi oczami.
— Dzień dobry… pani to Halina Nowak?
— Tak, to ja. A ty do mnie? Wchodź, skoro przyszłaś.
Gość przekroczyła próg, rozejrzała się po korytarzu.
— Ja… muszę z panią porozmawiać…
— Nie rób ceremonii, chodź do kuchni, herbatę zaparzymy. Wtedy mi opowiesz, co cię sprowadza.
Halina cieszyła się z każdego towarzystwa — córka, Kinga, wychodziła wcześnie, wracała późno, i coraz częściej Halinę przytłaczała samotność.
Gdy czajnik się gotował, Halina krzątała się, układając ciastka i cukierki, co chwila zerkając na dziewczynę.
— A jak ci na imię?
— Kalina. Można po prostu Kalinka.
— Piękne imię — uśmiechnęła się Halina, stawiając przed nią filiżankę. — Całe życie pracowałam na poczcie. Chodziłam po osiedlu z ciężką torbą. Gazety, listy, telegramy. Ludzie czekali, cieszyli się. Czasem płakali. Bywały i złe wieści… Ale zawsze nosiłam je z szacunkiem. Teraz już nogi nie służą. Prawie nie wychodzę.
Kalina słuchała w milczeniu. Tylko jej dłonie drżały, a filiżanka cicho zadzwoniła o spodek. Gdy Halina zapytała, po co przyszła, dziewczyna wreszcie się odezwała:
— Przyjechałam z daleka. Z drugiego końca Polski. Musiałam zobaczyć pani córkę. Kingę. Bo… to moja mama. A pani — moja babcia.
Halina zamarła. Oczy jej zabłysły, ale zachowała spokój:
— Dziecko, chyba się pomyliłaś. Kinga mieszka ze mną. Nie mogłabym nie wiedzieć…
Kalina spuściła wzrok.
— To było dawno. Kiedy wyjechała po studiach do innego miasta do pracy. Wtedy… zakochała się. Miał na imię Tadeusz. To było poważne. Mieli się pobrać. Ale… tuż przed ślubem zginął. Wypadek.
Kinga zaczęła rodzić przedwcześnie… babcia Tadka była przy niej. Kinga straciła przytomność. A rano przekonano ją, iż dziecko nie żyje.
W rzeczywistości dziewczynkę — czyli mnie — zabrała. Babcia Tadka wywiozła mnie do siebie. Chciała, żeby choć cząstka syna została. Dopiero gdy miałam szesnaście lat, poznałam prawdę. I teraz przyjechałam… żeby spojrzeć w oczy mojej mamie. Powiedzieć jej, iż żyję.
Halina siedziała nieruchomo. Wstała w końcu i mocno objęła Kalinę.
— Boże… przez ileż ty musiałaś przejść… A Kinga? Ona nie wie… Wyjechała dziś na wieś do siostry. Wróci za trzy dni. Zostań. Błagam, zostań.
Ale Kalina pokręciła głową.
— Mam bilet. Muszę być przy babci. Jest ciężko chora. Nie można jej zostawić samej. Ale… proszę, niech pani powie mamie.
Pożegnanie było gorzkie. Kalina wyszła, zostawiając w domu Haliny żyjący ból. Kobieta patrzyła przez okno, aż zniknęła za zakrętem. I wtedy — odgłos samochodu. Wróciła Kinga. Z narzeczonym i siostrą.
— Mamo — powiedziała radośnie. — Poznaj, to Wojtek. Oświadczył mi się. Zgodziłam się.
Halina zbladła. Dłonie jej zadrżały. Jej siostra, Grażyna, podała jej wodę.
— Usiądź — powiedziała stanowczo do Kingi. — Musisz to usłyszeć.
I Halina opowiedziała wszystko. Do ostatniej łzy.
Pół godziny później pędzili na dworzec. Zdążyli w ostatniej chwili.
Na peronie Kinga ją zobaczyła — córkę. Swoją córkę.
Rzuciły się sobie w ramiona. Płakały, szeptały słowa, które czekały w sercach prawie dwadzieścia lat.
— Przyjadę po ciebie, słyszysz? — powtarzała Kinga, idąc obok wagonu. — Przyjadę. Nigdy już nie będziesz sama.
Trzy tygodnie później Kinga po nią pojechała. Babcia Tadka, ta, która zabrała dziecko, klęczała przed nią. Ale Kinga jej nie potępiła. Patrzyła na tę krucha kobietę ze zrozumieniem. I w sercu — wybaczyła. Nie dla niej. Dla siebie. Dla Kaliny.
Od tamtej pory Kalina mieszka z mamą. Zbudowały cichy, ciepły dom. Wojtek stał się dla niej ojcem. Czasem nazywa go po imieniu. Czasem — „tato”.
…I może nie ma większego cudu niż szansa odnaleźć dom. Odnaleźć matkę. Odnaleźć siebie.