Kiedy ojciec nas opuścił, macocha wyrwała mnie z czeluści sierocińca. Gdy byłam mała, moje życie przypominało piękną baśń rodzina, nierozerwalna i pełna miłości, w pochylonym domku nad brzegami Wisły, niedaleko małego miasta Tczewa. Byliśmy we trójkę: ja, mama i tata. Zapach świeżo upieczonych przez mamę drożdżówek wypełniał powietrze, a głęboki głos taty wieczorami opowiadał o jego przygodach na rzece. ale los to bezwzględny łowca, który uderza, gdy najmniej się tego spodziewasz. Pewnego dnia mama zachorowała jej śmiech ucichł, dłonie zaczęły drżeć, a niedługo leżała w zimnym łóżku szpitalnym w Gdańsku. Gasła w oczach, zostawiając nas w morzu bólu. Tata utopił się w wódce, topiąc duszę w tanim alkoholu, a nasz dom zamienił się w ruinę, usianą potłuczonym szkłem i niemą rozpaczą.
Szafki w kuchni stały puste, niemi świadkowie naszego upadku. Wlokłam się do szkoły w Tczewie, w brudnych ubraniach, z burczącym z głodu brzuchem. Nauczyciele krzyczeli o brakujących zadaniach, ale jak miałam się uczyć, gdy myślałam tylko o tym, jak przetrwać kolejny dzień? Przyjaciele odwracali się plecami, ich szeptane osądy bolały bardziej niż noże, a sąsiedzi patrzyli na nasze nieszczęście z politowaniem. W końcu ktoś nie wytrzymał wezwano opiekę społeczną. Urzędnicy wpadli do naszego domu, gotowi wyrwać mnie z drżących rąk ojca. Załamał się przed nimi, błagając szlochając o jedną szansę. Dali mu jeden kruchy miesiąc ostatnią deskę ratunku nad przepaścią.
Ta wizyta otrzeźwiła tatę. Zawlókł się do sklepu, przyniósł jedzenie, a razem wyszorowaliśmy dom, aż zajaśniał słabym blaskiem dawnej ciepła. Przysiągł rzucić alkohol, a w jego oczach pojawił się cień człowieka, którego znałam dawniej. Zaczęłam wierzyć w uzdrowienie. Pewnej burzowej nocy, gdy wiatr targał okiennicami, wyszeptał, iż chce mi kogoś przedstawić. Serce zamarło czy już zapomniał o mamie? Przysiągł, iż jest nie do zastąpienia, ale ta osoba ma nas ochronić przed bezlitosnym wzrokiem urzędników.
Tak w moim życiu pojawiła się ciocia Kasia.
Pojechaliśmy do jej małego domu w Malborku, przycupniętego nad Nogatem, otoczonego starymi dębami. Kasia była żywiołem ciepła, ale z nieposkromioną siłą, jej głos był jak kotwica, a spojrzenie latarnią. Miała syna, Krzysia, dwa lata młodszego ode mnie, chudego chłopca, którego śmiech przebijał choćby największy chłód. Polubiliśmy się od razu, biegaliśmy po uliczkach, tarzaliśmy się nad brzegiem, aż brakowało nam tchu. W drodze powrotnej powiedziałam tacie, iż Kasia jest jak promień słońca, a on tylko skinął głową. Kilka tygodni później spakowaliśmy stare życie nad Wisłą, wynajęliśmy dom obcym i osiedliliśmy się w Malborku rozpaczliwa próba nowego początku.
Życie powoli się układało. Kasia otaczała mnie miłością, która goiła rany cerowała rozdarte spodnie, gotowała gorące bigosy, a wieczorami siedzieliśmy razem, gdy żarty Krzysia rozdzierały ciszę. Stał się moim bratem nie przez krew, ale przez wspólne cierpienie. Kłóciliśmy się, marzyliśmy, godziliśmy z lojalnością, która nie potrzebowała słów. ale szczęście to ulotny gość, którego los lubi niszczyć. Pewnego mroźnego ranka tata nie wrócił do domu. Telefon przeciął ciszę nie żył, zmiażdżony przez ciężarówkę na oblodzonej drodze. Ból pożerał mnie jak dzikie zwierzę, odbierając oddech. Opieka społeczna wróciła, zimna i nieugięta. Bez prawnego opiekuna wyrwali mnie z ramion Kasi i wciągnęli do sierocińca w Elblągu.
Sierociniec był lochami beznadziei szare ściany, zimne łóżka, pełne westchnień zagubionych. Czas wlókł się, każda minuta jak bat na duszę. Czułam się jak duch, opuszczony i niewidzialny, dręczony koszmarami wiecznej samotności. Ale Kasia się nie poddała. W każdą niedzielę przychodziła z chlebem, manualnie robionymi szalikami i nieugiętą wolą, by mnie odzyskać. Walczyła jak lwica szturmowała urzędy, wypełniała formularze, jej łzy kapały na akta, gdy próbowała przełamać biurokratyczne kajdany. Miesiące mijały, a rozpacz gryzła mnie coraz mocniej; bałam się, iż zgniję w tej posępnej jamie. Aż pewnego ranka dyrektorka zawołała: Pakuj się. Twoja mama przyszła.
Wykrzywiona wyszedłem i zobaczyłem Kasię i Krzysia przy bramie, ich twarze jak światła nadziei i buntu. Nogi ugięły się, gdy rzuciłam się w ich ramiona, szlochając jak w burzy. Mamo, wyszeptałam, dziękuję, iż wyrwałaś mnie z tego grobu! Przysięgam, będę warta twojej ofiary! W tej chwili zrozumiałam rodzina to nie tylko krew; to dusza, która walczy za ciebie do ostatniego tchnienia.
Wróciłam do Malborka, do mojego pokoju, do szkoły. Życie znalazło spokojniejszy rytm skończyłam szkołę, studiowałam w Gdańsku, znalazłam pracę. Krzyś i ja pozostaliśmy nierozłączni, nasza więź jak skała wśród fal. Dorastaliśmy, zakładaliśmy własne rodziny, ale Kasia nasza mama zawsze była naszą kotwicą. W każdą niedzielę szturmujemy jej dom, gdzie częstuje nas bigosem i pieczenią, a jej śmiech miesza się z głosami naszych żon, które stały się jej najlepszymi przyjaciółkami. Czasem, gdy na nią patrzę, ogarnia mnie wdzięczność za ten cud.
Zawsze będę dziękować losowi za moją drugą matkę. Bez Kasi zginęłabym zagubiona na ulicach lub złamana w ciemności. Była moim światłem w najgłębszym mroku i nigdy nie zapomnę, jak wyrwała mnie z krawędzi przepaści.














