Gdy miłość kryje się w talerzu zupy

newsempire24.com 4 dni temu

Siedział przy kuchennym stole, powoli sącząc rosół. Na twarzy miał spokój, wręcz obojętność. A ona stała naprzeciwko, głos jej drżał, urywał się, słowa wypadały jak grad. To nie była złość. To było zmęczenie. To był niepokój. To ten rodzaj bólu, który zbiera się tygodniami, by w końcu wybuchnąć bez litości, bez ogródek.

Wyrzucała mu, iż znowu pożyczył pieniądze swojemu koledze — temu samemu, który nie kwapi się z oddawaniem. *„Dla wszystkich jesteś dobry, a w domu dziura w budżecie. Kredyt wisi, Basia płaci za studia, mamie trzeba remont zrobić, a kto, jak nie my?”* — mówiła, nie czekając na odpowiedź. Wspomniała dywan, który wciąż nie trafił do pralni, i żyrandol, który od tygodnia leży w kartonie. Wszystko to — jak mżawka, kropla po kropli. A jednak to nie złość. Po prostu nerwy. Jak zawsze.

A on jadł rosół. W milczeniu. Przywykł. Wiedział, iż nakrzyczy — i ucichnie. Tak już bywało.

Wrócił na obiad do domu — taniej i żołądkowi lżej. Domowy rosół — prawie jak lekarstwo. Ona wzięła wolne, była u dentysty, a przy okazji ugotowała obiad. Wszystko jak zwykle. Wszystko w kółko.

Aż nagle coś się zmieniło. Zamilkła. Zatrzymała się. Spojrzała na niego inaczej — jakby pierwszy raz od lat. Postarzał się. Zniknęły te złociste loki, została łysina, błyszcząca gładko pod lampą. Zmarszczki na szyi, zgarbione plecy, przygaszony wzrok. Siedzi. Je. Milczy. Połyka nie tylko rosół, ale i całe to życie.

Na nim odcisnęły się lata. Wszystkie troski, nieprzespane noce, niewypowiedziane słowa. Życie nie oszczędza — zabiera młodość, lekkość, śmiech. A zostawia zmęczenie. I talerz rosołu.

A przecież kiedyś był jej chłopakiem. Tym, który przynosił bzy, grał na gitarze, śpiewał przy ognisku, kręcił ją na chodniku, całował w skroń, śmiał się donośnie jak dzieciak. Oglądali filmy wtuleni w siebie, chodzili po wieczornym parku trzymając się za ręce… A teraz? On — siwy, przygarbiony, cichy. A ona? Krzyczy. Jakby była obca.

I w tej chwili coś ją ścisnęło. Gdzieś głęboko, za mostkiem. Nagle zobaczyła nie męża — ale swojego chłopca. Tego, z którym się śmiała, na którego czekała, któremu pisała liściki z serduszkami.

Podeszła. Objęła go od tyłu. Przyłożyła policzek do jego pleców. W milczeniu.

Odłożył łyżkę. Delikatnie wziął jej dłonie w swoje. Pocałował. I tyle. To wystarczyło.

Bo właśnie takie chwile trzymają nas na tym świecie. Gdzie chłopiec i dziewczynka — choć z siwizną na skroniach — znów biorą się za ręce. I idą dalej. Razem. Przez codzienność, zmęczenie, przez długi i żyrandole, przez urazy i milczenie.

Bo miłość — jest właśnie tu. W tej kuchni. W tym rosole. W tych spojrzeniach. W ciszy. W przyzwyczajeniu bycia obok.

Jeśli ona jest — da się żyć. Da się iść naprzód. Razem. Trzymając się, by nie porwał ich wiatr czasu. Tym samym wiatrem, który wszystkich w końcu zabiera. Prędzej czy później.

Ale do tego czasu… niech będzie rosół. Niech będą dłonie. Niech będzie miłość.

Idź do oryginalnego materiału