— Szymon, podjedź po chleb, proszę — głos Weroniki Marcinównej drżał, jakby pod butami trzeszczał lód. — Na dworze ślisko, boję się wyjść…
— Mamo, ty żartujesz? — Bartek przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Właśnie wróciłem z nocnej, ledwo usiadłem. Mamy z Kasią w planach film. Chyba chcesz, żebym trochę odpoczął?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no przecież żyjemy w XXI wieku! Jest dostawa, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu tego używać!
— Gubię się w tych twoich telefonach… Może ty zamówisz?
— Jestem teraz za kierownicą, nie mogę rozmawiać. Poproś Olę.
— Prosiłam… Ma zebranie w pracy.
— No dobra — burknął Bartek. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz mi, co kupić.
— Dobrze, poczekam — odparła cicho Weronika. Ale ani po godzinie, ani po dwóch telefon nie nadszedł. Dzwoniła sama — tylko krótkie sygnały i cisza. W końcu pomógł sąsiad, pan Henryk: zamówił przez aplikację i choćby pomógł rozpakować zakupy.
Rozkładając torby, Weronika czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co jej takie życie? Dlaczego, kiedy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?
Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Bartek miał szesnaście lat, a Ola jedenaście. Wychowywała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka po nocach. Babcia i ciocia pomagały, póki nie odeszły — wtedy wszystko spadło na jej barki.
Mieszkanie po dziadku — Oli. To po mamie — Bartkowi. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. I nie narzekała. Myślała: „Przynajmniej one będą miały przyszłość. Będzie im dobrze”.
Woziła na zajęcia, siedziała z nimi nad lekcjami do nocy, prała, gotowała, dźwigała zakupy, leczyła, warzyła rosoły. A teraz? Stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zwraca uwagi.
Kiedy Ola prosiła o wyprowadzenie psa, Weronika szła, choćby gdy lało czy mróz szczypał. Kiedy Bartek zostawiał wnuka na weekend — nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.
Ale gdy zachorowała — leki przyniósł pan Henryk. Dzieci wpadły do szpitala na dziesięć minut. Ola skrzywiła się:
— Mamo, no wiesz, ja się boję szpitali…
— Tutaj nikt nie jest zachwycony, córeczko…
— No to ale się, odezwiemy się później.
Bartek też gwałtownie wyszedł: „Kasia padła, muszę zająć się dzieckiem”. Żadnego przytulenia, posiedzenia przy łóżku. Nic.
A dziś? Lód chrupiący pod butami uświadomił jej: starzeje się. I jeżeli upadnie — nikt nie przyjdzie. Nikt.
Nagle przypomniało się jej tamto lato. Miała trzydzieści lat. Bartek był malutki, Oli jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie zawracał głowy. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ona ani razu nie żyła dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, mieszkania mają. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko ciągłe „pomóż”. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?
Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła notes i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.
Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze — na koncie. Papiery — podpisane.
Gdy wszystko było gotowe, wezwała dzieci.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Bartek. — Wrócilem z pracy.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. To pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — warknęła Ola. — Tylko szybko. Mam spotkanie. A tak w ogóle, w weekend przywieziemy ci Burego.
— Nie dam rady — odparła spokojnie Weronika.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?! — krzyknęli unisono.
— Do Ustki. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. W końcu Bartek parsknął śmiechem:
— Mamo, no ty to masz wyobraźnię. Za jakie pieniądze?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — wrzasnęła Ola. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?
— Zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak ty tam sobie poradzisz? Sama?
— Dam radę. Teraz mam wszystko swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, a pomyślałaś o nas? — zaskrzeczała Ola. — Przecież my liczyliśmy, iż to mieszkanie będzie nasze!
— Ja też myślałam, iż wy będziecie moim wsparciem. Ale się pomyliłam. No cóż, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” nie było straszne. To była wolność.
Tydzień później stała na werandzie nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła dłonią parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.
Czasem, żeby znów poczuć się żywą, wystarczy odejść. Odejść od tych, którzy cię nie doceniają. Wrócić do siebie. Do morza. Do życia.