«Gdy już nikogo nie było, przypomniała sobie o nas… ale zapóźno»

newsempire24.com 1 tydzień temu

Gdy już nikogo nie było, teściowa o nas przypomniała. Ale za późno…

Z Krzysztofem jesteśmy razem ponad dekadę. Wzięliśmy ślub, gdy miałam dwadzieścia pięć lat. Mąż nie jest jedynakiem – ma dwóch starszych braci, obu dawno ustabilizowanych: rodziny, kariery, domy. Krótko mówiąc, poukładani, jak się mówi. Ich matka, Wanda Nowak, to kobieta twardego charakteru, nie z tych, co chowają się za plecami innych. Samotnie wychowała trzech synów i nigdy przed nikim się nie uginała.

Od pierwszych dni małżeństwa czułam, iż teściowa żywi do mnie szczególną niechęć. Nigdy nie powiedziała nic wprost, ale jej stosunek czytałam w każdym spojrzeniu, w milczeniu przy świątecznym stole, w każdym „przeoczeniu”. Starałam się ignorować. Myślałam: może nie spełniłam jej oczekiwań, może nie chciała wypuścić najmłodszego spod opiekuńczych skrzydeł.

Krzysztof był jej podporą. Gdy starsi synowie założyli rodziny, on został – pomagał w domu, woził na wizyty, załatwiał sprawy. Aż pojawiłam się ja. I jego życie się zmieniło.

Chciałam stać się dla niej córką, naprawdę bliską. Gotowałam jej ulubione potrawy, zapraszałam na święta, kupowałam prezenty. Próbowałam choćby nazywać ją „mamo”, ale słowa więzły w gardle. Była chłodna, powściągliwa, jakby zawsze stała za niewidzialnym murem. Czułam się obca.

Gdy urodził się nasz syn, Filip, Wanda zaczęła nas częściej odwiedzać. euforia trwała krótko – niedługo wnukami obdarzyli ją starsi bracia, a zainteresowanie naszym dzieckiem zgasło. Na święta jeździła do nich, dzwoniła, o nas przypominając sobie na końcu. Najboleśniejsze było to, iż nigdy nie życzyła mi szczęścia w urodziny, chyba iż Krzysztof jej przypomniał. Ani telefonu, ani kartki. Najpierw cierpiałam, potem pogodziłam się z losem. Nie każdy dostaje drugą matkę.

Mijaly lata. Wiązaliśmy koniec z końcem, bez luksusów, ale i bez nędzy. Urodziła się córka, Lena. Krzysztof pracował, ja zajmowałam się dziećmi. Teściowa migała gdzieś na obrzeżach naszego życia – wciąż zdystansowana, wciąż widywana rzadko. Nie nalegaliśmy, ale i nie szukaliśmy kontaktu.

Rok temu odszedł teść. Śmierć mocno nadwyrężyła zdrowie Wandy. Jakby zgasła. Lekarze przepisali leki, mówili o depresji. „Wiek, stres” – tłumaczyli. Starszy synowie przyjechali raz, przywieźli zakupy – i zniknęli. Pewnie liczyli, iż „jakoś sobie poradzi”. My bywaliśmy – rzadko, ale częściej niż oni.

W przededniu Sylwestra niespodziewanie zaprosiła nas na święta. „Bardzo chcę, żebyście byli blisko” – powiedziała. Zdziwiłam się, ale przystałam. Człowiek w potrzebie, choćby niebliski, to jednak rodzina.

Kroiłam sałatki, stawiałam gorące dania, gdy ona wzdychała na kanapie. Pytałam, czy przyjadą inni, ale machnęła ręką: „Komu teraz jestem potrzebna…”.

Tuż przed północą, przed orędziem prezydenta, Wanda nagle wyprostowała się w fotelu i kazała nam usiąść obok. „Jesteście moją ostatnią nadzieją – zaczęła. – Proponowałam to Szymonowi i Pawłowi, ale ich żony odmówiły. Zostańcie ze mną. Opiekujcie się. A ja przepiszę wam mieszkanie”.

Przeszył mnie prąd. Oniemiałam. Przez lata – obca, niewidzialna, niechciana. A teraz, gdy inni ją porzucili, „nagle przypomniała sobie”. Przez tyle lat wystarczyłoby ciepłe słowo, odrobina uwagi. Ale wybrała innych. A gdy oni odeszli – zwróciła się do mnie?

Krzysztof obiecał przemyśleć sprawę. W drodze do domu wygarnęłam wszystko. Bez krzyku. Ciężkim, zranionym głosem.

— Wiesz, Krzysiu, nie jestem święta. Nie umiem żyć z kimś, kto latami mnie ignor

Idź do oryginalnego materiału