CC BY-SA 4.0 – Wikipedia / SznmkaNa Bluskaju napotkałem onegdaj internautę, który dzielił się odkryciem „ufortyfikowanego osiedla” w Warszawie, otoczonego „fosą i kurhanem”. „Nie wiem czy to kultura jamowa, czy dzbanów sznurowych” – dziwował się – „Nie wiem jak to wytłumaczyć. W kurhanie mieszkają. Otoczeni fosą. Mieszkają”.
Towarzyszyły temu komcie osób w kryzysie niewarszawskości, które wyobrażały sobie tak, iż chodzi o dziwaczny pomysł dewelopera – tak se po prostu wybudował „fosę i kurhan”, bo zwykłe ogrodzenie to za mało. Ludzie piszący w internecie, iż „nie wiedzą jak to wytłumaczyć”, zwykle wcale nie chcą się dowiedzieć. Tak było i w tym przypadku. Moje uprzejme wyjaśnienia, iż ten deweloper nazywał się Aleksander Romanow, spotkały się z typowymi w takich sytuacjach wulgaryzmami o libkach, które się zesrały.
No cóż. Za to przynajmniej mam inspirację do powrotu do notek varsavianistycznych.
Pod poprzednią dyskusją pojawiła się dygresja o podróżniczych aspiracjach klasy średniej (jako symbolu statusu). Pozwolę sobie wystąpić w roli Wzorca z Sevres i powiedzieć, iż egzotycznymi podróżami ciężko mi zaimponować.
Gdybym wylądował na przyjęciu z nudziarzem opowiadającym jak oglądał szympansy w rezerwacie Mubunga-Bubunga, kiwałbym oczywiście głową z uprzejmym „ach tak, to fascynujące”, ale równocześnie obmyślałbym plan ucieczki. Za to gdyby mi opowiadał jak obserwuje ptactwo żerujące w rejonie metra świętokrzyska albo jak zdobywał zimą bez tlenu północną ścianę górki szczęśliwickiej, jęczałbym z zachwytu i biegał po dolewkę dla sensei.
W Kręgach Zbliżonych Do Mnie modne są mikrowyprawy. Czasami planowane jako parodia makrowypraw typu boso przez Bored Peak albo z synem i sztucerem na Szpicbergen, czasem wynikające z autentycznego zainteresowania tym co za rogiem.
Jeśli więc ktoś chce mi zaimponować, powinien uprawiać urbex, zamiast latać na Bali. Domyślam się, iż moje osoby friendsowskie mają dużo do opowiedzenia o Zagadkach Lublina, Bydgoszczy czy też Katowic – i zawsze z przyjemnością słucham.
Co do stolycy, polecam właśnie carskie forty. W pewnym sensie zaliczyłem je wszystkie, to znaczy „zbliżyłem się rowerem tak blisko, jak pozwala na to prawo ludzkie i przyrodzone”.
W ogóle całe moje dorosłe życie jako cyklisty zaczęło się właśnie w Forcie Bema, gdzie mieściła się wtedy jakaś składnica wojskowa. Na zasadzie typowo PRL-owskiego „ktoś był winny mojej mamie przysługę”, kupiłem tam swój pierwszy dorosły rower marki Wagant. W pakiecie „przydziału na rower” była przepustka uprawniająca do wejścia na teren fortu.
W słusznie minionym ustroju większość fortów należało do wojska i bez przepustki nie można się było choćby zbliżyć do wielu z nich. W tej chwili taki status ma już chyba tylko Fort Radiowo? Brakuje mi skali na rispektometrze by opisać mój podziw dla kogoś, komu udałoby się go zwiedzić (może metodą „na Klossa”, czyli „GUZIK MASZ ŹLE ZAPIĘTY, ŁACHUDRO!”)?
Złotą erą eksploracji były oczywiście lata 90., gdy wojsko po prostu porzuciło te obiekty. Rdzewiejące tabliczki „WSTĘP WZBRONIONY” bezsilnie dyndały na rozwalonych płotach. Nie obowiązywały jeszcze dzisiejsze unijne normy, iż wszystko musi być uporządkowane i zabezpieczone, bo jeszcze ktoś nogę złamie.
Fort Zbarż, najbardziej fotogeniczny bo zatopiony przez własną fosę, jest jednak w pełni dostępny – o ile ktoś ma profesjonalny sprzęt. Ma on głównie dwie grupy odwiedzających: wędkarzy, którzy coś usiłują z tej fosy wyłowić, oraz taksiarzy, drzemiących w swoich priusach w oczekiwaniu na atrakcyjne zlecenie z pobliskiego lotniska.
Warszawskie forty są ilustracją (rzekomego) cytatu z Pattona, iż jeszcze nikt niczego nie obronił, liczy się tylko atak. Historia oraz gry Paradoxu uczą, iż fortyfikacje są zwykle bezużyteczne. Armia, która jest je w stanie utrzymać, poradziłaby sobie i bez nich – a gdy jedyna nadzieja jest w bunkrach, to nie ma już żadnej nadziei.
Fortyfikowanie granicy z przyszłym wrogiem to typowy błąd n00ba. W praktyce niemal zawsze lepiej byłoby te same zasoby wykorzystać do rozbudowy przemysłu zbrojeniowego. Nie wiem, czy są jakieś kontrprzykłady z historii najnowszej, na pewno nie należy do nich Twierdza Warszawa.
Rosjanie zbudowali ją w latach 1880., antycypując wielką wojnę z Niemcami. Porażka w wojnie z Japonią sprawiła, iż postanowili przemodelować armię, co oznaczało m.in. likwidację fortyfikacji, które wymagały kolosalnych nakładów na samo utrzymanie. Rozpoczęli wyburzanie w 1909, ale iż jak to w Rosji, szło im to opornie. W 1913 stało tego jeszcze na tyle dużo, iż w panice odwołali rozkaz wyburzania i zaczęli odtwarzać… by w 1915 i tak oddać wszystko bez walki. I to jest typowy los fortyfikacji w XX wieku, zwykle oddawano je bez walki.
Forty warszawskie odegrały nieoczekiwaną rolę w kampanii wrześniowej (w której w ogóle nie planowano obrony Warszawy!). Miały już ograniczoną wartość bojową, bo fort żeby mógł spełniać swoje zadania, potrzebuje oczyszczonego przedpola. Warto żeby kolejne budowle widziały się nawzajem i mogły osłaniać.
Z utrzymaniem czystości przedpola problemy miały choćby władze carskie, w kapitalizmie zaś to już było zwyczajnie niemożliwe. Fort Czerniaków odegrał więc istotną rolę w obronie stolicy (dziś jest tam muzeum), ale był cieniem dawnej potęgi. Fosę przepołowiono pod ulicę Powsińską, a na przedpolach wybudowano wille dla oficerów.
Wojsko obdarowane hektarami najchętniej wchodzi po prostu w deweloperkę. Tak było przed 1939, tak było po 1989. Z kolei w 1939 nieocenioną wartość obronną miały kamienice, na których deweloperka się po prostu zatrzymała (więc w naturalny sposób miały te czyste przedpola), na przykład w rejonie Grójeckiej czy Waszyngtona. Z czego morał jest taki, iż chociaż budowanie Linii Maginota nie ma sensu, to bezcenna jest umiejętność improwizowania fortyfikacji tam, gdzie zastanie nas wojna.
Zwiedzenie wszystkich fortów dostarczy wrażeń ekstremalnie zróżnicowanych. Czasem będziemy odwiedzać wspaniałe (acz drogie) knajpy, czasem strach będzie w coś wdepnąć, czasem wylądujemy wśród rodzin z dziećmi na ślicznym miejskim parku, a czasem będziemy się trochę bać, iż na takim pustkowiu nikt nie usłyszy wołania o pomoc.
Jak to w wielkim mieście. Dlatego jeżeli ktoś jeszcze jakiegoś nie zaliczył – niech nie mówi iż nie ma pomysłu na spędzanie czasu wolnego!
