**Fioletowe Okulary**
**DZIKI**
Brudny i wychudzony pies warknął z bólu. Kamień trafił go w łapę. Biegł, ile sił w nogach, nie oglądając się za siebie. Wiedział, iż to miejscowi chłopcy. Okrutni, źli, niebezpieczni. A on był tylko głodny. Tylko bezdomny.
—
Wojtek wpatrywał się w mamę, ale nie rozumiał, o czym mówi. Za parę miesięcy skończy dziewięć lat. W jego życiu nigdy nie było taty, ani babci, ani dziadka. Kiedyś często pytał dlaczego, ale nigdy nie usłyszał odpowiedzi, którą by pojął.
A potem, rok temu, w ich życiu pojawił się Marek. Uścisnął mocno dłoń chłopca, przykucnął przed nim, jakby Wojtek był malutki, i powiedział, iż od dzisiaj będzie z nimi mieszkał i iż może nazywać go tatą. Na początku chłopiec się ucieszył, ale gwałtownie zrozumiał, iż to nie Marek zamieszka z nimi, tylko oni z mamą przeprowadzą się do niego. Nie chciał się przenosić – tu mieli kolegów z podwórka i szkoły. Tu był jego pokój, jego zabawki… Mama obiecała, iż zabiorą wszystkie zabawki, a pokój będzie miał też w nowym miejscu. A przyjaciele? Czas pokaże, na pewno się znajdą… Wojtek złościł się na Marka i unikał z nim rozmów.
—
— Synku, idź się pobaw! Patrz, ile chłopaków na podwórku!
— Mamo, ja ich nie znam…
— Wojtusiu, co ty? Ja też nikogo tu nie znam i wierz mi – to trudne. Ale przyzwyczaimy się! Ważne, żebyś zrobił pierwszy krok, reszta przyjdzie sama! Spójrz tylko, jaka fajna plac zabaw! Prawda, iż super?
Rzeczywiście, gwałtownie zaprzyjaźnił się z chłopakami. Byli trochę starsi, ale właśnie dlatego było ciekawiej i weselej.
— Patrzcie, Dzikus! Szybko, kamienie! Łapcie, łapcie!
Wojtek porwał z ziemi kilka kamyków i pobiegł za resztą. W głębi podwórka, ku śmietnikom, kroczył pies, utykając na jedną łapę. Zwierzę było stare i chwiało się na nogach. Zobaczywszy dzieci, przygarbił się i rzucił w przeciwną stronę. Chłopcy nie ustępowali. Pies zniknął w krzakach bzu rosnących niedaleko klatki Wojtka.
— Co on wam zrobił?! — krzyczał do kolegów. — Przecież nikogo nie ruszył! Po co go gonicie?!
— O co ci chodzi? To bezpański burzyk! Ma wściekliznę czy co! Dziki jest! Wszystkie takie psy są niebezpieczne!
— Ale choćby się do was nie zbliżył! Szuka tylko jedzenia! Nie bijcie go!
— Ty chyba nie masz oleju w głowie!
Chłopcy odeszli, a Wojtek stał jak wryty, nie wiedząc, co robić. Łzy spływały mu po policzkach, nogi się trzęsły. Skierował się w stronę klatki, gdy nagle z krzaków wyłoniła się psi głowa. Smutne, uważne oczy. *„A może naprawdę dziki?”* — przemknęło mu przez myśl. *„Jak wyskoczy…”* Przyspieszył kroku i zatrzasnął za sobą drzwi.
Nie mógł się uspokoić. Gdy tylko mama wyszła do łazienki, nabił kieszenie chlebem, wziął parę parówek i wymknął się na dwór.
— Dzikus… Dzikus… — szeptał ledwie słyszalnie.
Krzaki poruszyły się. Pojawiła się psia morda. Rzucił parówkę, potem drugą, w końcu oddał cały chleb. Pies jadł łapczywie, połykając kawał za kawałkiem, zerkał jednak czujnie na boki. Tak zaczęła się ich przyjaźń.
—
— Wojtek, kupiłem bilety na mecz. Idziesz? — uśmiechał się Marek.
— Nie mam czasu — burknął chłopak, nadąsany.
I tak za każdym razem. Czy to kolejka elektryczna, wyjście do parku rozrywki, czy zakazane przez mamę fast foody — Wojtek zawsze był niezadowolony. Nie podobał mu się ten „maminy”. I nie był jego tatą. I nie zamierzał się z nim bratać.
— Wojtuś — mama uśmiechnęła się lekko — pamiętasz, jak zawsze chciałeś mieć babcię i dziadka?
— No — zmarszczył brwi.
— Z Markiem bierzemy urlop, za tydzień jedziemy do nich na wieś! Na dwa tygodnie! Będzie super!
— Nie cieszę się i nigdzie nie jadę. Nie mam czasu.
— Jak to nie masz czasu? I czymże ty jesteś tak zajęty?
— Niczym, niczym! Rozumiesz?! Oni są… Marka! To jego rodzice! Jedźcie więc sami! Ja mam swoje sprawy! — krzyczał. Nie mógł przecież zostawić Dzikusa. Pies ledwo doszedł do siebie, rany się zagoiły, prawie przestał kuleć… Dwa tygodnie to za długo!
— Wiktor, jak ty się odzywasz?! Co to ma znaczyć?
— O co tu chodzi? — Marek wrócił z pracy w sam środek kłótni.
Chłopiec wpadł do swojego pokoju i trzasnął drzwiami. Słyszał, jak mama i Marek się kłócą. Wydało mu się nawet, iż padło imię jego psa. Zatykał uszy — to przez tego Marka. Nigdy wcześniej mama tak na niego nie krzyczała…
— Jak sprawy, ziomuś? — klepnął go Marek po ramieniu. — Powiesz mi w końcu, jakie to ważne sprawy cię absorbują? — uśmiechał się.
— Nie — bąknął Wojtek, próbując zrzucić jego dłoń.
— No weź, nie gniewaj się. Chcę tylko pomóc! Może pokażesz mi tego swojego Dzikusa?
— Skąd wiesz? — serce chłopca zabiło mocniej. Marek tylko się uśmiechnął. — Nie mów mamie. Nikomu.
— A czemu ukrywasz swojego kumpla? — zmrużył oczy.
— Chłopaki by się śmiali, mama by się wściekła — opuścił głowę.
— Słuchaj, mam propozycję! Zabierzmy twojego przyjaciela na wieś do dziadków! Będą zachwyceni! Dużo przestrzeni, pole za płotem, buda stoi pusta, nakarmią jak króla! My będziemy przyjeżdżać co weekend! — mrugnął. — Powietrze czyste, ptaszki śpiewają, raj!
— Dzikus będzie miał swój dom? Naprawdę?
— Niedowiarku! Oczywiście! Co ty, jak mały?! Myślałem, iż już z nas dorosły! Chciałem cię choćby na ryby zabrać!
— I Dzikus też?
— Jak najbardziej! W końcu jesteśmy rodziną!
— Dziękuję, tato! — Wojtek rzucił mu się na szyję, a gorzkie łzy spływały po twarzy, uwalniając dziecięcą duszę od smutkuWojtek i Dzikus wyruszyli razem na wieś, gdzie czekało na nich nowe życie, pełne słońca, psich przygód i prawdziwej rodziny.