Tagatay
„A jadłeś kiedyś serce banana?”
„Nie i nigdy choćby nie słyszałem, iż banan ma jakieś serce…”
„Tak, tak, ma. Na końcu każdej kiści z owocami rośnie taki wielki czerwony a potem bordowy trójkąt i Filipińczycy nazywają to sercem bananowca. Kupimy dziś na targu i zjemy na obiad. Jest przepyszne.”
„Super dziękuję Siostro.”
Tak ustaliliśmy nasze pierwsze menu podczas odwiedzin misji sióstr Urszulanek, pod Manilą. Przełożona domu w Tagatay, siostra Wioletta zgodziła się przyjąć mnie z synem i pokazać czym się zajmuje. Czym, to mniej więcej wiedziałem, bo już wiele zgromadzeń z polskimi duchownymi odwiedziłem w moich podróżach, ale takie wizyty pozwalają poznać specyfikę pomocy w danym państwie. Na Filipinach była ona bardzo, ale to bardzo szczególna.
„Tylko przygotujcie się na ostrą jazdę, bo soboty i niedziele mamy bardzo intensywne” – podkręcała jeszcze atmosferę siostra Wioletta.
„Ej tam, ej tam, czym mnie może zaskoczyć życie siostry zakonnej….” – pomyślałem a na głos powiedziałem, iż będziemy starali nadążyć.
„Siostra spojrzała na mnie i odparła: „Mam nadzieję”.
Rano wstałem bardzo wcześnie. Chcąc przeżyć z siostrą Wiolettą i jej pięcioma współsiostrami cały ich dzień. Już o 5 rano spotkaliśmy się w kaplicy na 40 minutową modlitwę poranną, zwaną jutrznią. Potem pojechaliśmy do pobliskiego kościoła na mszę i wróciliśmy na szybkie śniadanie, do którego dołączył mój junior.
„Plan mamy taki – oznajmiła siostra – załadujecie teraz z synem do auta 35 kartonów mleka w proszku i ruszamy do rodzin. Raz w miesiącu odwiedzamy nasze wspólnoty. Razem modlimy się, śpiewamy z dziećmi, rodziców pytamy o problemy i zawsze zostawiamy jakieś konkretne wsparcie.”
„Siostro, zatrzymajmy się po drodze, to my też, jako rodzinka Łopacińskich kupimy dzieciakom coś słodkiego”.
20 minut później spod domu zakonnego odjechały dwa auta. Trzy młode siostrzyczki już z filipińskich powołań z Tanzanką ruszyły w jedną stronę a my z Wojtkiem w drugą, pod dowództwem siostry Wioletty.
Trudno opisać warunki drogowe na Filipinach, ale żywo przypominają jazdę małymi samochodzikami elektrycznymi w wesołych miasteczkach. To znaczy, iż każdy tu czuje się najważniejszy i nie przejmuje żadnymi światłami na skrzyżowaniach, nie używa kierunkowskazów i jeździ, jak na zielonej fali. O traktowaniu pieszych nie wspomnę, ale po dwóch dniach w 20 milionowej Manili, uznawanej za jedno z najbardziej zatłoczonych miast świata (trzecie po Dace i Kalkucie), odbyliśmy już wstępne przeszkolenie w tych sprawach.
Pierwsze osiedle znajdowało się w miejscowości Trece Martires (Trzynastu męczenników), około 15 km od domu i na dotarcie tam potrzebowaliśmy prawie godziny. Małe jednoizbowe domki gęsto wybudowane bez ładu i składu sprawiały przygnębiające wrażenie.
„O rany, oni żyją niemalże jeden na drugim w drewnianych i kartonowych domach”- westchnąłem.
„Ej, tu nie jest tak żle- sprostowała siostra- popatrz, od niedawna mają prąd i wodę”. Faktycznie, co kilka domów były przykręcone do jakiegoś słupka, albo fragmentu wolnej ściany, liczniki na wodę. Dziwnie wyglądały te liczniki na zewnątrz domów, ale przecież tu nie ma ujemnych temperatur. Na słupach rozciągała się pajęczyna kabli elektrycznych, więc każdy dom miał jakiś względny komfort.
„To osiedle ludzi, którym nie udało się zatrzymać na dłużej w Manili.- opowiadała siostra – Opuścili swoje wsie i nie mając do czego wracać zatrzymali się jakby w pół drogi. Na wszystkich podobnych miniosiedlach domów zwanych baranqay panuje bieda i niestety przestępczość. Nie każdemu podoba się, iż tu przyjeżdżamy, więc musimy uważać i cały czas mieć oczy szeroko otwarte.”
Niewykształcone i biedne dzieci są często wykorzystywane do handlu lub transportu narkotyków. Zaniedbane przez rodziców poszukują zainteresowania a świadome tego gangi tylko czekają z ofertą współpracy tworząc nieprawdziwe wrażenie wspólnoty i braterstwa.
„Staramy się je odciągnąć od łatwych zarobków. Bawimy się z najmłodszymi, starsze zachęcamy do chodzenia do szkoły, okazujemy im zainteresowanie i mówimy, iż są ważne. Matki dostają od nas mleko. Przekazujemy używane ubrania, które nam przysyłają dobrzy ludzie z całego świata. Czasem pomagamy w opłacie jakiegoś leczenia. Cieszę, iż przyjechałeś z synem, bo pokazujesz im wszystkim jak istotne są relacje ojca z dzieckiem. Tu często zdarza się, iż kobieta ma kilka dzieci z różnymi ojcami a żaden z panów nie poczuwa się do obowiązku zaopiekowania swoim potomstwem. Teraz koniec gadania, chodź, dołącz do Wojtka juniora i potańcz trochę z dzieciakami.”
Wydawałoby się, iż tak naprawdę nic nie znaczy nasza wizyta, bo nie stanowi jakiejś wielkiej materialnej pomocy. Ot kilka ciastek czy sok dla wszystkich dziecka od nas i mleko w proszku od sióstr, ale gdy kilku chłopców podeszło do mnie w obdartych i brudnych ciuchach inaczej na to spojrzałem.
„Sir, (tak połowa Filipin tu zwraca się do nas) a w ilu krajach byłeś?”
„No, Wasze Filipiny są moim 102 odwiedzonym krajem.”
„Łoooł, super, my też tak kiedyś chcemy podróżować.”
To stwierdzenie. Ta krótka myśl w ich głowach, jeżeli przerodzi się w marzenie może na prawdę zmienić ich życie. W pracy sióstr nie najważniejsza jest pomoc materialna, tylko to coś ulotnego i bardzo trwałego jednocześnie. One dają tym ludziom: ZAINTERESOWANIE, wejście na moment w ich rzeczywistość i pociągnięcie za sobą ku górze. Jakże kilka z pozoru trzeba, bo oni są na samym społecznym dnie…
Myliłem się. Na dół, to siostra Wioletta dopiero zamierzała nas zwieść. Kolejny przystanek był bardzo bardzo nisko… Na wysypisku śmieci w Tanza, przy rzece Tres Cruses żyje około 100 rodzin, co przy tutejszej wielodzietności oznacza prawie tysiąc ludzi. Nie umiem prawidłowo opisać smrodu, jaki tam panuje, ale chyba każdy przejeżdżał kiedyś pod wiatr koło składu odpadów. jeżeli do tego wchodzącego w każdą komórkę okropnego zapachu, który teraz sobie przypominacie dołożyłoby się 30 stopni gorąca, setki rozkładających się owoców, warzyw i mięsa to może, może zbliżyłoby się nieco do warunków, jakie tu zastaliśmy.
Wokół składowiska, na niechcianym dziś terenie, ludzie wybudowali sobie szałasy z wszystkiego, co wyciągnęli z odpadów. Głównym materiałem budowlanym jest tu zużyta, pognieciona blacha i sklejka z jakimiś starymi deskami. W izbach nie ma łóżek. Ludzie żyją na klepisku z ubitej ziemi i śpią na podłodze a czasem na przewieszonych hamakach.
Najgorszy nie jest jednak smród, choć musiałem użyć całej siły woli, aby nie zakrywać nosa, nie chcąc robić im przykrości. O wiele bardziej mnie zatrważała świadomość, iż oni żyją na śmieciach. Nie obok śmieci, tylko dokładnie na śmiechach, albo w śmieciach. Cały teren, na którym zostały zbudowane prowizoryczne domy był wielką górą odpadów. Żeby mogli te swoje baraki zbudować, koparki przez kilka dni jeździły po śmieciach i utwardzały teren.
„Z pozoru jest teraz płasko, ale jak byś przyjechał tu w czasie monsunu, to Wojtku te chaty dosłownie falują, jakby przesuwały się wraz z deszczem.- ze współczuciem tłumaczyła siostra Wioletta- Zdarza się, iż po takich tygodniowych deszczach któraś rodzina nie ma dachu nad głową, bo po prostu spłynął i kilka metrów dalej, zawalił się.”
Widziałem takie roztrzaskane ruiny. Zauważyłem też, iż wszyscy, łącznie z żyjącymi tu psami i kotami mają wypryski, liszaje i choroby skóry. No, ale jak nie mają ich mieć, gdy to miejsce jest przepełnione plastikiem i wszelkimi materiałami toksycznymi, które człowiek wyprodukował. Chodzą po śmieciach przez 24 godziny na dobę i każdego dnia czerpią wodę ze studni wykopanych na śmieciowisku. Masakra humanitarna normalnie.
Smutno tam mi było. Tak po prostu, po ludzko, smutno. Poszedłem z siostrą i Wojtkiem na spacer. Co chwila ktoś ją pozdrawiał, obejmował czule i zagadywał. Wyglądało to, tak jakby siostra znała tu wszystkich. Ujęła mnie scena przytulenia się siostry Wioletty do wyglądającej na 90 lat starowinki. Jakby odpad ludzkości, żyjący na odpadach świata, ale dla siostry, ktoś niezwykle ważny- drugi człowiek. Dobrze, iż jako ojciec mam możliwość spacerowania po tym osiedlu z moim synem. On właśnie, po skończeniu studiów w Brukseli buduje swoją własną dorosłą tożsamość. Ta cenna lekcja ludzkiego współczucia i braterstwa, którą udzieliła nam siostra zostanie w naszych obu sercach na zawsze.
Wracając ze spaceru do zbudowanej przez siostrę w środku osiedla prostej, drewnianej kapliczki odniosłem wrażenie, iż kompletnie tu nie pasuje. Jakby wylądował jakiś kosmiczny statek z innej galaktyki. Był pełen radości, muzyki, słodkich cukierków i tańców mojego syna. Tak jakby dookoła smrodu i brudu rozłożył się na chwilę jakiś kolorowy cyrk ze ścianami, które nie pozwalały przeniknąć do środka żadnym niemiłym zapachom. Wyjeżdżam stąd jeszcze z tym wrażeniem, iż nigdy nie jest za późno. Dopóki znajdzie się drugi człowiek, otwarty na pomoc, dopóty jest szansa na zmianę każdego ludzkiego życia.























Siostra zawiozła nas jeszcze do trzech innych osiedli w każdym z nich zostawiając miłość, uśmiech, nasze cukierki i trochę mleka w proszku.
„No chłopaki, mamy prawie fajrant. Pokarzę wam jeszcze nasz wulkan Taal i jedziemy na kolację do domu. Musisz spróbować wreszcie tego bananowego serca. A jadłeś kiedyś filipińskiego baluta?”
„A co to jest?”
„Zobaczysz, moje siostry Filipinki to uwielbiają. Zjecie sobie razem po jednym balucie dziś wieczorem i wszystko będzie jasne”.
Zjadłem, ale tylko dlatego, iż obiecałem, bo okazało się, iż tym przysmakiem było kacze jajko z wykształconym pisklęciem w środku. Nie żartuję. Zapłodnione wcześniej jajko przechowują na słońcu, żeby nagrzane do min. 40 stopni Celsjusza wykształciło w sobie pisklaka. Po około dziesięciu dniach takiego leżakowania specjalną lampą sprawdzają czy jest embrion i jeżeli tak, to grzeją je jeszcze 16 lub choćby 21 dni. Te najstarsze wersje muszą być hardcorowe, bo w trakcie jedzenia czuć podobno już pióra, kości i co najdziwniejsze… odchody pisklęcia.
Na Filipinach uważają, iż idealny balut powinien mieć 16 dni, ponieważ jego zarodek jest wystarczająco dojrzały a nie widać jeszcze tych… niepotrzebnych dodatków. Proces jedzenia polega na rozbiciu jajka i wypiciu ciepłego pożywnego soku, który przyznam szczerze smakował, jak bardzo intensywny rosół. Potem obiera się mocniej skorupkę jajka, aby można było łatwo wyciągnąć pisklaka. Nie wiem czy powinno tak być, ale ja dokładnie widziałem głowę, nogi i dziób ptaszka a gryząc go ze trzy razy byłem na granicy wymiotu!!!
Koło mnie siedział syn i 5 sióstr, z których 3 zajadały z uśmiechem swoje baluty, więc o wycofaniu nie mogłem choćby pomyśleć. Zjadłem pierwszego i wierzę ostatniego baluta w moim życiu i kompletnie nie rozumiem Filipińczyków, którzy konsumują je sobie, jako wieczorne przekąski. Na pewno mocnym argumentem jest cena, bo za cieplutkiego świeżego baluta trzeba zapłacić jedynie około 1 złotówki, ale docenianie są nie tylko jego walory smakowe. Mężczyżni opowiadali o późniejszym działaniu, jako silnego afrodyzjaka, ale o tym siostry nic nam nie wspomniały…
Po 2 dniach przełożona Wioletta odwiozła nas do autobusu. Wdzięczni siostrom za podzielenie się z nami swoim pięknym życiem odjechaliśmy w kierunku Manili, żeby wieczorem polecieć na kolejną filipińską wyspę.
Cebu
Po wylądowaniu na Cebu, przespaliśmy się za 60 zł w hotelu pod lotniskiem i ruszyliśmy autobusem w podróż do małej osady, Oslob. Po drodze na dworzec autobusowy przystanęliśmy tylko w centrum miasta Cebu, przy krzyżu Magellana i odwiedziliśmy katedrę z figurą Sto. Nińo. Noszę teraz koszulkę z podobizną Sto. Nińo. Warto jednak na krzyż, samego Magellana i figurę nowo narodzonego Jezusa kilka słów w tym dzienniku podróżniczym poświęcić.
Jak czytamy w zapiskach niejakiego Antonio Pigafetta, kronikarza wyprawy, który był w załodze Magellana, w 1521 roku flota kilku statków podróżników dopłynęła do nieznanych wcześniej wysp. Na brzegu Magellan poznał się z lokalnym wodzem- Radżą Humabonem, który zgodził się na przyjęcie chrztu z rąk kapelana hiszpańskiej floty i właśnie jako prezent z okazji chrztu, Magellan podarował żonie Humabona, wizerunek Sto. Niño- małą figurkę dzieciątka Jezus. Na pamiątkę swojego przybycia dokładnie w niezmienionym do dziś miejscu zatknął też chrześcijański krzyż. Do dziś mieszkańcy Cebu obchodzą co roku w styczniu wielkie święto ku czci Sto. Niño nazywane Sinulog a krzyż czczą, jako ten oryginalny od Magellana.
Kończąc historię znanego podróżnika z Hiszpanii, sprytny Humabon w 2 tygodnie pozwolił ochrzcić cały dwór zwracając uwagę nowych przyjaciół na swojego starego wroga Lapu Lapu, władcę sąsiadującej z Cebu wyspy Mactan, który na złość jemu chrztu zdecydowanie odmówił. No i zrobił się problem, bo Magellan chcąc dopiąć sprawę do końca postanowił rozprawić się z niewiernym Lapu Lapu. Niestety atak na wyspę Mactan się nie udał, bo płytkie wody uniemożliwiły dużym statkom dopłynięcie do brzegów i przeprowadzenie szybkiego desantu. Hiszpanie musieli iść przez rafy koralowe na piechotę, wystawiając się na strzały z łuków. Większość żołnierzy poległa nie podejmując choćby walki z pochowanymi na brzegu łucznikami. Trafiony też został sam Magellan w nieosłonięte nogi i potem dobity mieczem, tu zakończył swoje życie. Z jego wielkiej wyprawy powróciła garstka żeglarzy na jednym okręcie po raz pierwszy dokonując opłynięcia kuli ziemskiej przez człowieka. Teraz w centrum Cebu stoją koło siebie dwa pomniki: Magellana i wodza Lapu Lapu.
My licząc na więcej szczęścia i szczęśliwy powrót do domu pojechaliśmy autobusem w 5-cio godzinną podróż na północny skrawek wyspy Cebu.
Olmob
Na kolejną atrakcję Wojtek zaplanował, bo za tę część Filipin odpowiadał junior (a ja byłem tylko do płacenia) pływanie z rekinami. Przy pierwszym wrażeniu miałem mieszane uczucia. Pływanie z kilku lub kilkunastometrowymi bestiami po pierwsze wydawało być „nieco” niebezpieczne a po drugie jestem zniesmaczony złym traktowaniem zwierząt na świecie i wykorzystywaniem ich do tzw. zwierzęcej turystyki. Tragedia słoni w Tajlandii jest chyba najlepszym takim negatywnym przykładem, choć o egipskich wielbłądach pod piramidami i (zdecydowanie bliżej nas) o losie polskich koni spod Morskiego Oka można by też pewnie kilka gorzkich słów napisać.
Na Cebu sprawa wydaje się nieco przejrzystsza. Praktycznie rekiny nie są w niewoli i będąc w swoim naturalnym środowisku podpływają tylko na kilka godzin zwabione smakołykami od ludzi. Bardziej dociekliwi oponenci pewnie teraz wykrzyczą, iż karmiąc ryby przez cały rok w jednym miejscu zmieniamy ich cykl życia, iż podczas kontaktu z łodziami nierzadko ulegają zranieniu albo, iż pewnie chorują od chemicznych kremów kąpiących się z nimi setek turystów. Hmmm, pewnie to wszytko prawda, ale znając realia życia nie tylko w takich biednych krajach odpowiem, iż będąc tam z juniorem widzieliśmy tylko w jeden nasz dzień około 100 lokalnych osób zaangażowanych w obsługę tej atrakcji. Gdyby jej nie było, to czyż kilku z nich nie byłoby rybakami, czyli polującymi na te ogromne zwierzęta myśliwymi…?
A są na prawdę monstrualne. Oczywiście, ze stworzeń morskich to wieloryb jest najpotężniejszy, ale na pewno pamiętamy ze szkoły, iż wieloryb jest sakiem a rekin wielorybi jest rybą i to największą na świecie. To jeden z trzech rekinów żywiących się planktonem i dlatego, pomimo swoich rozmiarów, nie jest dla nas niebezpieczny. Największy zmierzony osobnik miał blisko 19-ście metrów długości a jego skóra sięgała miejscami 10-ciu cm grubości. Rekin wielorybi potrafi dożyć 150-ciu lat, ale rzadko to mu się udaje, bo niestety jego mięso jest jadalne.
Pewnie dlatego rekiny wielorybie są gatunkiem, któremu grozi całkowite wyginięcie. Mimo swojego majestatycznego wyglądu te ryby są niesamowicie wrażliwe na zmieniające się warunki środowiska. Preferują płytkie wody, przez większość czasu pływając na głębokości do 50 metrów, potrafią jednak zanurzyć się choćby na kilometr głębokości. Nie mając w życiu dorosłym naturalnych wrogów lubią pływać wolno i właśnie ich spokojne tempo, wynoszące około 5 km/h, często sprawia, iż są narażone na różne niebezpieczeństwa, takie jak zderzenia z łodziami i zaplątanie się w sieci rybackie.
Jego populacja w ciągu ostatnich 75 lat zmniejszyła się o połowę a właśnie Filipiny były jednym z pierwszych państw na świecie, który rekiny otoczył swoją własną państwową ochroną. Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody (IUCN) dopiero w 2016 roku wpisała rekina na listę zagrożonych gatunków zwierząt. Szacuje się, iż na świecie pozostaje przy życiu już tylko kilkadziesiąt tysięcy tych ogromnych stworzeń.
Czy działania oficjalnej jednostki państwowej w Oslob pomagają rekinom czy im raczej szkodzą? Nie wiem, ale z pewnością pływanie z nimi było dla nas wielkim przeżyciem. Nie umiem stwierdzić ile miały metrów te, które przypłynęły mi się zaprezentować, ale były przeogromne. Płynąc koło takiego potwora czułem się jak jakaś malutka rybka koło smoka. Był z sześć razy większy ode mnie. Jestem przekonany, iż największy z pływających w pobliżu był długi na 10 a może i 13 metrów. Gdy otwierał ponad metrową paszczę z trzema tysiącami (!!!) zębów to można było się przestraszyć, iż zaraz mnie połknie. Pomimo, iż te ząbki były malutkie, bo zaledwie sześcio milimetrowe, wystarczające dla ich planktonowej diety, to ich liczba i wielkość rozdziawionego pyska budziły u każdego szacunek i autentyczny strach.
Rekiny były piękne i majestatyczne, jakby świadome swojej wielkości faktycznie pływały powoli w pełni kontrolując sytuację. Miały kolor szary z wieloma jasnymi plamami na całym grzbiecie. Podobno każdy rekin wielorybi ma niepowtarzalne wzory tych plam na skórze. Ich unikalna kombinacja jest równie indywidualna, jak ludzkie linie papilarne. Pozwala badaczom na identyfikację i monitorowanie wieku oraz sposobu życia poszczególnych osobników w ich naturalnym środowisku. interesujące ile lat miały te poznane przez nas…
Drugi dzień spędziliśmy na skuterze objeżdżając południowe zakątki wyspy. Dotarliśmy do kompletnie nieturystycznych osad ludzi, gdzie orka odbywała się manualnie przy pomocy mułów a kobiety wspólnie prały ubrania przy źródełku, obok wioski. Na koniec czekając na prom, którym mieliśmy przypłynąć na kolejną wyspę Boholm, trafiłem na jeszcze jedną zaskakującą filipińską ciekawostkę z życia wziętą. Ta była z tych hardcorowych, więc czytelnikom ze słabymi nerwami polecam zrobić sobie przerwę lub może opuścić następny akapit.
Mini stanowisko promowe w centrum Oslob znajdowało się zaraz koło cmentarza. Spacerując podczas drzemki syna, po motocrosowych doświadczeniach dnia usłyszałem jakby dźwięk młotka.
Gdy podszedłem okazało się, iż właśnie odbywa się ekshumacja starszego pana. Groby na Filipinach mają dwa kształty. Jeden jest zbliżony wyglądem do naszych w Polsce a drugi stanowi jakby prostokątną tablicę w murze, na którym zamontowane są trzy, czasem cztery rzędy takich tablic o wymiarach 60/40 cm. I właśnie jedną taką tablicę odpukiwał jakiś człowiek.
Po otwarciu grobu ukazał się biały worek ze zwłokami. Fachowiec nie zdecydował się na zciągnięcie worka z ciałem, bo trzeci rząd oznaczał wysokość około 2 metrów a on nie mając żadnej drabiny wisiał jakby w powietrzu i trzymał nogi na niższych płytach. Po krótkiej chwili wrócił z drewnianym kozłem i sprawnie, szybkim ruchem wyciągnął na ziemię zmurszały worek. Tu znów musiał zrobić przerwę, bo po otwarciu worka i wyciągnięciu pierwszej kości okazało się, iż nie ma gdzie ich złożyć. Pięć minut spaceru, następnie szybki papieros z córkami zmarłego i ekshumacja mogła zostać wznowiona. Pan spokojnie wyciągał kolejne kości i wkładał do przyniesionego przed momentem zużytego worka po cemencie. Rozmawiałem z córkami i poinformowały mnie, iż ich tata zmarł w 2004 roku, więc ciało było mocno zmurszałe. Nieduży cementowy worek gwałtownie wypełnił się pojedynczo wkładanymi większymi kawałkami kości. Uda, piszczele, ręce, żebra, były wyciągane każde z osobna. Te mniejsze szczątki zmarłego, jak palce, stopy, czy kręgosłup rozsypywały się w rękach fachowca, więc zostały w dotychczasowym worku. Na koniec czaszka wylądowała na szczycie a cała zostawiona reszta w dole, w którym leżały już kawałki rozbitej płyty, buty zmarłego i rozbite kawałki trumny. Pan wręczył córkom otwarty worek ze szczątkami taty i czaszką, która jakby spoglądała z pytaniem, gdzie teraz będzie leżała.
Po oglądnięciu czegoś takiego myśl o sukcesie, pieniądzach, miłości, przyjaciołach, samochodach i wszystkim tym, co dziś wydaje się nam niezmiernie ważne, zapewniam, iż nabiera zupełnie innego wymiaru.
Jak zadziałało to na mnie? Po pierwsze, jeszcze bardziej zachciało mi się podróżować i wykorzystać każdą minutę sprawnego życia do poznawania świata. Po drugie, utwierdziłem się, iż nie zależy mi na opinii ludzi w żadnej kwestii mojego życia. Interesuje mnie już tylko moja żona i dzieci. Jakie to ma znaczenie ile osób mnie dziś lubi, jak popularny będzie mój fanpage w mediach społecznościowych i czy ktoś chce spędzać ze mną czas. choćby nie zależy mi na tym, czy komuś spodobają się te zapiski. Piszę, bo sam mam frajdę z tego i uwielbiam jak jak moje dzieci naśmiewają się z tych przygód. Patrzę w lustro na zarośniętego w trakcie 3-miesięcznej wyprawy faceta z siwą brodą i myślę sobie: „Boże, ile mam jeszcze czasu? Ile jeszcze pozwolisz mi zobaczyć państw świata…?” A co będzie póżniej? Mam nadzieję, iż póżniej, to będę w totalnym szczęściu ze spokojem patrzył z góry, jak moje kości zamieniają się powoli w proch.





























Boholm
Po 1,5 godzinny rejsie niedużym promem dopłynęliśmy na wyspę Boholm. Przyciągnęło nas tu snurkowanie w rafie koralowej z żółwiami olbrzymimi. Nie traciliśmy czasu i zaraz po zacumowaniu wynajęliśmy za 70 złotych na dobę dwuosobowy pokój z klimatyzacją w tanim hoteliku i w pierwszej agencji turystycznej zapisaliśmy się na wycieczkę w morze. O 6 rano odebrał nas przewodnik spod hotelu i zawiózł rikszą na przystań, na której chyba ze 100 łodzi przyjmowało właśnie swoich dzisiejszych pasażerów. Takie momenty, to pewnie rzadkie chwile, kiedy rożne typy turystów, podróżników, ludzkich hipopotamów ze stref all inclusive, członków wypraw czy kilkumiesięcznych i wieloletnich obieżyświatów łączą się, aby przeżyć mniej lub bardziej udane spotkanie z lokalną naturą.
Najpierw obserwowaliśmy rozpędzone delfiny, które dosłownie obok łodzi wynurzały się na moment z wody i czerpiąc powietrze pokazywały nam na chwilę swoje piękno. Psuła trochę nastrój ogromna Ilość łódek i zachowania sterników, którzy zamiast czekać na delfiny i obserwować je z daleka, natychmiast po zauważeniu jakiś wysuniętych delfinich głów z wyciem silników pruła do tego miejsca.
Potem popłynęliśmy na jakąś wyspę i przesiedliśmy się na małe 3-osobowe łódeczki prowadzone przez lokalnych sterników- mieszkańców tej wyspy. Zaopatrzeni w maski i rurki do snurkowania obserwowaliśmy rafy koralowe i pływające w nich żółwie. Extra przeżycia i to wspólnie z synem.
Razem z nami snurkowała sympatyczna para z Polski i po zakończeniu wycieczki zrezygnowaliśmy z ustalonej z agencją odwózki do hotelu. Z Moniką i Grześkiem wypiliśmy pyszną kawę z bananowym ciastem, podczas której Grzesiek zachwalał mi certyfikowany kurs nurkowania na wyspie Palawan. Zachwalał skutecznie, bo kilka dni później dogadałem szczegóły i po powrocie z Brunei i Palau postanowiłem głębiej zanurkować w podwodny świat.
Z kawiarnii czekało na nas z juniorem około 3 kilometrów marszu do hotelu. Mniej więcej w połowie tej drogi mieliśmy dosyć 30 stopniowej spiekoty. Nagle nasz wzrok spotkał się na wielkim plakacie reklamowym mijanej wypożyczalni skuterów. „Don’t walk, just drive”. No, w sumie mieli rację: po co chodzić, jak można pojechać. Za 35 złotych na pół doby piękny skuterek, bo po co tyle chodzić…
„Tato, ty na prawdę chcesz już do wieczora odpoczywać?” – zapytał mnie po dotarciu do pokoju rządny przygód Wojtek.
„A ty synku masz jakiś pomysł?”
„Jak pojedziesz, to będę miał”
„No to ok, ruszamy” – zgodziłem się, ale nie wiem czy ten jego plan był do końca przemyślany, bo jechaliśmy 2 godziny w jedną stronę, żeby na dosłownie 5 minut przed zamknięciem dotrzeć do wodospadu.
Na „szczęście” zamknięcie polegało na tym, iż gość sprzedający bilety szedł sobie po prostu do domu. Nam „udało” się jeszcze zapłacić za wstęp i długimi schodami zeszliśmy nad widowiskowy wodospad. Byliśmy totalnie sami. No może nie licząc wielkiego jaszczura, który obserwował nas zza krzaków, wzbudzając zresztą we mnie lekki niepokój. Kąpaliśmy się na golasa i po 20 minutach wsiedliśmy na motor. Fajna przygoda. To już nasze kolejne bezmajtkowe pływanie z synem. Rok temu pływaliśmy w Azerbejżanie bez kąpielówek, bo po co moczyć gacie, jak nikogo nie ma w pobliżu…
W drodze powrotnej trafiliśmy na jeszcze jedną przygodę. Przejeżdżając koło jednego z domów zobaczyłem dwóch gości z kogutami a wiedząc, iż największym hobby Filipińczyków są walki tych zwierzaków postanowiłem przyjrzeć się tej rozmowie. Oj, miałem nosa do przygody, bo za chwilę panowie odeszli nieco na bok i rozpoczęli przygotowania kogutów do walki. Po założeniu jakiś plastikowych obrączek na ostrogi, zbliżali i oddalali zwierzaki, próbując wywołać w nich agresję. Zbliżali je do samym dziobów i z powrotem oddalali. Tak ze trzy, może cztery razy a gdy koguty nagle zaskoczyły o co chodzi, popchnęli je na siebie. Rozpoczęła się walka, jak na zawołanie. Były w jakimś transie, naskakując na siebie i dziobiąc gdzie popadnie. Gdy bitwa zaczęła rozkręcać się na dobre, panowie złapali swoich zawodników, oglądnęli pod kontem zranień, wygłaskali i wsadzili do klatek.
Pozmawialiśmy potem chwilę. Walki realizowane są tylko w niedziele i w zwykle ustronnych miejscach, bo oficjalnie są zakazane. Dziś byliśmy świadkami codziennego treningu kilku czempionów należących do tych gości. To dlatego przerwali walkę, żeby koguty nie zrobiły sobie krzywdy i dlatego miały ochraniacze na ostrogach, bo właśnie nimi atakują się wzajemnie. Z tym zakazem walk to musi być niezły numer, bo podróżując przez wszystkie wyspy co chwila widać pochowane w klatkach lub przywiązane za jedną nogę do drzew koguty. Nieważne czy rozmawiamy o centrum 20-milionowej Manili czy totalnej prowincji na wyspie Boholm, możecie być pewni jednego: na Filipinach obudzi Was pianie koguta. To hobby ma jeszcze jedną twarz, bo podczas walk panowie stawiają zakłady na zwycięzców. Tak naprawdę, hazard właśnie stoi u podstaw tego narodowego szaleństwa koguciego.
A skoro jesteśmy przy tutejszych zwierzakach, to ku oddaniu pełnego obrazu filipińskich miast i wsi, nie mogę nie wspomnieć o bezdomnych psach i kotach. Tych pozostało więcej niż kogutów. Chodzą wolno po ulicach wyszukując jakieś resztki i walcząc ze soba o strefy wpływów przy miejscówkach obok knajpek. Zdecydowana większość, szczególnie psów głoduje i choruje na nieleczone przeróżne dolegliwości. Smutny to widok i niestety bardzo często towarzyszący nam podczas podróży po Filipinach.
Cały czas na Cebu i na Boholm prowadził Wojtek. Wobec ciężkiego obicia od dziur na drogach mojego zacnego zadka postanowiłem sobie: „żadnych motorów więcej w tym miesiącu”.
I tak zrobiłem. Zamiast motoru na następny dzień zamówiliśmy elegancką Toyotę, która przewiozła nas po kolejnych atrakcjach wyspy Boholm. Dobry był to pomysł, bo gość zawiózł nas na Czekoladowe Wzgórza i do parku z najmniejszymi małpkami świata. Takie filipińskie ciekawostki przyrodnicze.
Najpierw odwiedziliśmy słynne na cały kraj Czekoladowe Wzgórza, które są wapiennymi pagórkami raczej. Podczas trwającego miliony lat wietrzenia i kruszenia się przybrały fajne zaokrąglone kształty a uboga i schnąca od mocnego słońca roślinność odsłania co roku na sezon brązowe szczyty, które przypominają czekoladę. 1200 wzgórz o powtarzających się zaokrąglonych kształtach stało się jedną z największych atrakcji w Filipinach, ale mnie nie za bardzo jakoś przekonało do sobie.
Jeszcze słabsze wrażenie zrobiło coś, co szumnie nazywało się ogrodem zoologicznym a faktycznie było jakąś chyba farsą opieki nad zwierzętami. Śpiące pytony w betonowych wannach. Krokodyl, który też leżał na betonie, ale w tak małej klatce, iż nie wiem czy mógłby się odwrócić. Dzikie ptaki w depresji dziobiące się wzajemnie i orzeł filipiński, który dostał się tu z awarią skrzydła był trzymany w otwartej klatce z wchodzącymi do środka turystami. Masakra, którą opuściliśmy po dwóch minutach od wejścia.
Ciekawiej zapowiadała wizyta w sanktuarium małych filipińskich małpek.
Niewielkie zwierzątka o długości ciała poniżej 14 cm powiększał nieco ogon, który niekiedy był 3 razy dłuższy od właściciela. Wyraki filipińskie, bo taką mają oficjalną nazwę są pośrednią formą saków, pomiędzy lemurem i małpą. Po tej drugiej odziedziczyły niezwykłą sprawność w poruszaniu się po drzewach. Zwierzątka ważące około 100 gramów potrafią wykonać skoki o długości choćby 6 metrów. Lemury przekazały im wielkie uszy i wielgachne oczy oraz zręczne łapy z długimi palcami. Są trudne do zaobserwowania, bo żyją w filipińskich lasach deszczowych na wysokości do 750 metrów, preferując małe drzewa, krzewy i pędy bambusa. Udało nam się z Wojtkiem kilka śpiących wyraków zabaczyć w sanktuarium, które tym razem sprawiło na nas fajne wrażenie. Zwierzęta nie były w klatkach tylko siedziały na drzewach, na obszernym terenie. Turyści byli proszeni o zachowanie ciszy a jej przestrzegania kontrolowali rozstawieni na ścieżkach pracownicy ogrodu. To było interesujące miejsce, które łączyło faktyczną pomoc tym zwierzętom z edukacją zwiedzających.
Z naszym kierowcą rozstaliśmy się w porcie Tagbilaran, skąd odpłynęliśmy w krótki rejs do Cebu. Kilka godzin póżniej samolotem linii lotniczej o nazwie Cebu wróciliśmy z Cebu do stolicy.





































Manila
„Wojtuś a masz jeszcze siłę na ostatnią ciekawostkę przed odlotem?” – zapytałem syna w ostatnią noc. Jutro mieliśmy się rozstać. On leciał do Brukseli kończyć studia i szukać pracy a ja zamierzając jeszcze sobie trochę popodróżować, leciałem do Brunei Derussalam a potem na Palau, Kiribati i Nauru.
„A o czym tato myślisz?”
„Hmmm jak by ci to powiedzieć…- zastanawiałem się, czy byśmy nie poszli na cmentarz…”
„Tato, mów otwarcie, przecież się znamy, nie chcesz tak po prostu pospacerować sobie po filipińskim cmentarzu.”- Faktycznie mój syn zna mnie, jak mało kto.
„Ok, od wielu lat zamierzałem zobaczyć, jak ludzie w Manili mieszkają na cmentarzu”
„Jak to, mieszkają na cmentarzu?”- zapytał z niedowierzaniem.
„No właśnie, widzisz i to jest niesamowite. Mają domy, kuchnie, łóżka na grobach- zobaczyłem jego zdziwioną twarz- Tak, na grobach śpią, gotują a ich dzieci odrabiają lekcje.”
„Pewnie, iż chcę iść, ale jak tam się dostaniemy?”
„Znam Darka Metela, który przyjeżdża tu często i pomaga dzieciakom. W Polsce organizuje zbiórki a potem wszystko wysyła tym rodzinom. Już mi choćby powiedział, gdzie możemy zaprosić dzieciaki.”
„Tata, ty to znasz chyba z pół świata”
„Pół to na pewno nie, ale widzisz ja jestem ze starej szkoły życia, w której ludzie sobie ufają i pomagają. Moja babcia Zosia i mama a twoja babcia Ewa miały taką zasadę: do ludzi przez ludzi. To na prawdę działa. Darek dał mi już namiary do Anawoiwraz i ona pójdzie z nami na cmentarz.”
Następnego dnia, już o 9 rano siedzieliśmy w trójkę w jeepney nie bardzo świadomi chyba jeszcze, jak ta wyprawa miała nam się wyryć w pamięci. Przez 2 tygodnie na Filipinach często jeździliśmy rikszami, trójcyklami i właśnie jeepney, ale ten kierowca chyba specjalnie postanowił zapewnić nam ostre ostatnie wrażenia, albo przygotowywał nas po prostu na cmentarz…
Nad fenomenem jeepney warto się na chwilę pochylić, bo tak jak w Tajlandii motorowe riksze, w Chinach trzycykle (czyli motory z dospawaną z boku budką pasażerską) a w Indiach napędzane siłą mięśni rowerowe riksze, tak tu na Filipinach to właśnie jeepney są najpopularniejszym środkiem transportu zbiorowego. Pokusiłbym się choćby o stwierdzenie, iż stanowią już symbol, nie tylko tutejszej motoryzacji, ale i kultury. W samej Manili, na pewno.
Czym są zatem? Swoistym autobusem pomalowanym w jak najjaskrawsze kolory świata i ozdobionym wieloma, ale to naprawdę wieloma dekoracjami, często ze swoim własnym imieniem. Jechaliśmy więc Batmanami, Supermenami, Jezusami, Świętymi Piotrami i wszystkimi świętymi na raz.
Jeepney powstały z przerobionych amerykańskich terenówek wojskowych. Po zakończeniu wojny (dla porządku dodam, iż jak dobrze liczę, to było 80 lat temu!!!) i wycofaniu się wojsk z Filipin Amerykanie stwierdzili, iż nie ma sensu zabierać do kraju tysięcy zniszczonych samochodów. Tym sposobem niemal na wszystkich tutejszych wyspach pozostały niezliczone ilości wojskowych yeepów.
I takim właśnie 80-cio letnim jeepney o nazwie Quo Vadis jechaliśmy zobaczyć Cmentarz Północny w Manili, choć zdecydowanie lepszym stwierdzeniem będzie: jechaliśmy doświadczyć cmentarza. Poznać ludzi, którzy prowadzą w nim normalne życie.
Panująca w 20-milionowej Manili skrajna bieda (przypominająca swoją ogromną skalą chyba tylko Kalkutę) i silne przeludnienie sprawiły, iż każdy wolny metr przestrzeni jest tu zagospodarowany. Widzieliśmy parkingi i skrzyżowania ruchliwych ulic, na których stały kartonowe budy a wokół bawiły się małe dzieci. Dosłownie wszędzie spotykaliśmy drewniane baraki doklejone pod przęsłami dróg. Chaty stały na obrzeżach parków i przy parkingach, bo w Manili nie ma niezamieszkanych miejsc.
Tym bardziej spokojna przecież przestrzeń cmentarza musiała zostać z czasem zagospodarowana. Według różnych źródeł od kilku do kilkunastu tysięcy osób prowadzi tu już kilkadziesiąt lat względnie normalne życie. Właściciele większych grobowców pozwalają biednym rodzinom zamieszkać w nich w zamian za opiekę. Dbają o czystość grobów, sprzątają otoczenie i w razie potrzeby wykonują drobne remonty. Gdyby na chwilę włożyć okulary z filtrem nieprzepuszczającym akcentów śmierci i przespacerować się po Cimitero de Nord, to toczy się tam całkiem normalne życie. Ludzie się kręcą po swoich domostwach, idą na kawę do sąsiada, śmieją się podczas rozmów, gotują obiady, prowadzą sklepy i wszędzie suszy się pranie. Roześmiane dzieci bawią się, grają w koszykówkę i jeżdżą na rowerach. Gdyby nie to, iż opisuję cmentarz a domami są grobowce, w których rolę stołów i kanap wypoczynkowych pełnią płyty nagrobków, to czyżby to nie był obraz całkiem normalnego życia, na całkiem normalnym osiedlu…?
Wchodząc jednak głębiej w otaczającą nas sytuację tragedia tej rzeczywistości zaczyna być widoczna. Nam udało się porozmawiać z mieszkańcami, którzy z pozoru uśmiechnięci na swój sposób zmagają się z wyzwaniami takiego życia. Gdy chwila rozmowy i prawdziwe zainteresowanie ich życiem zdejmie maskę pozornego uśmiechu, na ich twarzach zaczyna się zauważać wiszącą w powietrzu tragedię. Filipińczycy często się śmieją, ale tu na Cimitero de Nord spod uśmiechu wyraźnie wynurza się smutek. Bo jak nie być smutnym, gdy mieszkach w grobie. Jak nie być smutnym, gdy twoje dziecko żyje na cmentarzu a Ty nie widzisz żadnych perspektyw na opuszczenie tego miejsca…
Dzięki Darkowi mieliśmy osobistą przewodniczkę, która znała mieszkające tu rodziny.
„Ta dziewczynka nie zna innego życia- tłumaczyła nam Anawoiwraz- ojciec uciekł jeszcze przed jej narodzinami a mama opiekuje się czterema siostrami. Wszystkie prawie nigdy nie opuszczają cmentarza. Wychodzą tylko rano do szkoły, która jest zlokalizowana na przeciw głównej bramy.”
„A widzicie tego chłopca? Ma teraz 14 lat. Wcześniej mieszkał z mamą w namiocie. Ooo pod tym drzewem. 2 lata temu otrzymali pozwolenie opieki nad grobem i teraz mają już normalne mieszkanie”- opowiadała.
Tym normalnym mieszkaniem był kawałek materiału rozwieszony pomiędzy dwoma wysokimi nagrobkami w środku dosyć sporego grobowca. Było normalniej, bo grobowiec miał zamykaną kratą furtkę, więc czuli się odrobinę bezpieczniej.
„To co, tato zabieramy dzieciaki na obiad?”- przerwał moją zadumę syn.
„Tak, oczywiście, dajmy im choć chwilę dobrej zabawy.”
Poszliśmy do Jollybby, uwielbianej tu sieci fastfoodowej i 11 dzieciakom postawiliśmy obiad.
„Tato, to Ty zapłać za 10 dzieci a ja postawię sam temu chłopcu.”
Gdy usłyszałem Wojtka słowa, pomyślałem, iż dziś to ja więcej skorzystałem na odwiedzinach cmentarza, niż oni. Zapłaciłem jedynie za kilkanaście porcji pieczonego kurczaka, który wypełnił na kilka godzin ich żołądki, ale oni poruszyli serce mojego syna na bardzo długo. To spotkanie przypomniało nam obu o współczuciu i zainteresowaniu bliźnim. Lekcja, którą przeżył Wojtek, zostanie z nim i w nim, może choćby na całe życie.
Piękny to był czas z synem na Filipinach. Nasza następna po Azerbejdżanie partnerska wyprawa i męskie poznawanie świata. Jestem dumny z tego, iż po latach wychowywania, teraz z 24 letnim synem przeżywamy kolejny etap rodzicielstwa. Kumplostwo, które oparte jest na wzajemnym szacunku i zrozumieniu, iż on stał się już całkowicie dorosłym mężczyzną a ja, przez cały czas jestem jego ojcem, ale w nowej roli. Raczej ojcem- doradcą, niż dotychczasowym ojcem- wychowawcą. Takim ojcowskim konsultantem, z którym można przeżyć coś pięknego, wzruszającego i… popływać na golasa.
Wojciech Łopaciński




























