Etiopia na własną rękę? Dziwili się znajomi, kiedy słyszeli, iż właśnie tam się wybieram. Samodzielna podróż do tego kraju może przerażać, może wydawać się niebezpieczna. Niemniej Etiopia na własną rękę jest jak najbardziej możliwa. Na miejscu można korzystać z lokalnego transportu. A tam, gdzie on nie dociera, dowiezie Was lokalna agencja. Taką podróż można zaplanować jeszcze przed wyjazdem lub wszystko organizować już na miejscu. Jakie są moje wrażenia tuż po powrocie? Co mogę Wam opowiedzieć na gorąco? jeżeli wybieracie się do Etiopii, koniecznie sprawdźcie mój plan podróży do Etiopii: Jak było w tej Etiopii “Jak było w tej Etiopii? Fajnie?”… pytali mnie znajomi po powrocie. A ja od razu odpowiadałam: “ani fajnie”, ani “super “. To nie są odpowiednie określenia. Było… ciężko! Ciężko fizycznie i psychiczne. Fizycznie, bo 2/3 wyjazdu było bardzo intensywne, dużo chodzenia, kilkugodzinne trekkingi, nocowanie w trudnych warunkach… oczywiście było warto, bo natura, bo to, co zobaczyłam i czego doświadczyłam rekompensowało wysiłek. Psychicznie, bo to, co zostałam na miejscu jednak mnie poraziło. Wszechobecna bieda, ludzie żebrzący, proszący dosłownie o wszystko, o wodę, jedzenie, ubrania, pieniądze, cokolwiek. I to nie tylko dzieci. Ciężko było przejść w spokoju kilka kroków, by ktoś nie podszedł, nie pociągnął za rękaw, za plecak. Ludzie bywali naprawdę natrętni, nachalni, czasami wręcz agresywni, przeważnie dzieci. To rodzi frustrację po obu stronach. Dzieci, jak widać, nauczone przez turystów, iż można dostać coś za darmo, zwyczajnie już tego oczekują, a kiedy nie dostaną stają się agresywne. My turyści jesteśmy dla nich bogaczami i to akurat prawda. Patrząc na warunki, w jakich żyje tam większość społeczeństwa, ciężko uwierzyć, iż w tych czasach można tak egzystować. Brak pitnej wody, brak jedzenia, brud, domy lepianki czy blaszaki, których nikt z nas nie nazwałby prawdziwym domem, brak edukacji i należytej opieki zdrowotnej… Ktoś pewnie powie, iż przecież to Afryka, iż przecież wiedziałam do jakiego miejsca jadę, czego mogę się spodziewać. Tak, znamy te wszystkie obrazki z telewizji, z książek, jednak wg mnie to nie to samo. Na żywo jest to po prostu namacalne, odczuwalne, przenika człowieka na wskroś. I przychodzi jakaś taka złość, otwierają się oczy… Mamy tak dużo niepotrzebnych rzeczy… MAMY TAK DUŻO NIEPOTRZEBNYCH RZECZY, A ONI TAK MAŁO WŁAŚNIE TYCH PODSTAWOWYCH, POTRZEBNYCH DO ŻYCIA. U nas rządzi konsumpcjonizm, kupujemy na potęgę, kolejny model telefonu, kolejna sukienka, para butów, marnujemy jedzenie… musimy być coraz młodsi, piękniejsi, bogatsi, bardziej trendy… żyjemy szybko, myśląc ciągle o przyszłości, nie mając czasu w teraźniejszość. Zupełnie inaczej niż np. Etiopczycy, którzy mimo wszechobecnej biedy, nie wyglądają na nieszczęśliwych. Nikt im jeszcze do głowy chorych ambicji nie wtłoczył. Wiem, Ameryki nie odkryłam. To wszystko jest de facto oczywiste. A jednak, patrząc na to z odległości, nie jest aż tak namacalne. To była pierwsza podróż, podczas której kilkukrotnie chciałam wcześniej wrócić do domu. Nie byłam w stanie cieszyć się wyjazdem w takim wymiarze, jak poprzednimi. Nie było ciągłych achów i ochów, relaksu i entuzjazmu. Tylko, iż prawdziwe podróżowanie wcale takie nie jest. To nie są same zachwyty, to nie są wymuskane fotki na Instagramie, to nie jest ciągła euforia. Można udawać, iż jest pięknie, świetnie, cudownie… niesamowita natura, zabytki, architektoniczne cuda, bajeczne plaże, lazur i boskie zachody słońca. Można nie zauważać, iż tam za rogiem, za płotem świat już nie jest taki kolorowy. Skały, góry, wulkany Wiecie, zwiedzanie Etiopii to nie jest taki pikuś… pod względem fizycznym oczywiście. jeżeli macie zamiar wybrać się w góry i na wulkany, to jednak trzeba być co nieco w formie. Raz, iż trasy są przeważnie kilkugodzinne, dwa dochodzi do tego wysokość, która również robi swoje. 2/3 wyjazdu to był porządny trening i bardzo aktywne dni. Do tego nocowanie w różnych, często trudnych warunkach. Wtedy człowiek myśli: “niech już się to skończy” marzy o normalnym łóżku, gorącym prysznicu, o wszelakich wygodach, do których przywykł. Jednak teraz po czasie, wspomina to z sentymentem i trochę z dumą, iż dał radę. Lalibela Z grubej rury zaczęłyśmy już w zasadzie w Lalibeli i nie mam tu na myśli zwiedzania słynnych kościołów wykutych w litej skale, a kilkugodzinny trekking, na jaki wybrałyśmy się na drugi dzień po przylocie. Wyskoczyło wolne popołudnie, więc czas trzeba było je jakoś zagospodarować. Lalibela leży praktycznie w górach, a konkretnie na wysokości 2630 m n.p.m. Skoro w górach, to z pewnością jakieś szlaki są. I rzeczywiście, można wyprawić się tu choćby na kilkudniowy trekking, można i na krótszy. Naszym celem był wykuty w skale klasztor Asheton Maryam. Trasa średnio wymagająca, choć momentami dość ostro pod górę. Wysokość jednak dawała się we znaki, zadyszka prawie cały czas, ciągłe łapanie ogromnych haustów powietrza. Wdrapałyśmy się na pewno powyżej 3000 metrów i była to bardzo dobra zaprawka do tego, co czekało nas w Górach Simien. Góry Simien A Góry Simien to z pewnością temat na oddzielny wpis. To, ile dni chcecie tam spędzić, zależy od Was. Taką opcję daje Etiopia na własną rękę. My wybrałyśmy opcję 3-dniową i był to optymalny wybór. Nasi towarzysze, którzy zdecydowali się na dłuższy trekking, ostatecznie skrócili go do trzech dni. jeżeli chodzi o ukształtowanie terenu, szlaki nie są tam wcale wymagające, nie ma przewyższeń czy dużych ekspozycji. Trudnością samą w sobie jest ponownie wysokość i brak możliwość aklimatyzacji, a wbrew pozorom nie każdy dobrze znosi warunki, jakie panują na ponad 3000 m. n.p.m. I to zdziwienie, iż przecież jesteś w formie. Wiesz, iż masz “power” i takie góry ci nie straszne, a jednak nie przyspieszysz, nie popędzisz, bo sił brak, bo potrzebujesz więcej powietrza, a serce momentami wali jak oszalałe. I nie ma co tu kozaczyć, bo konsekwencje mogą być niemiłe. Na szczęście przewodnik na trasie pilnował tempa, dbał o tych, którzy potrzebowali zwolnić, potrzebowali odpocząć. A i skauci bardzo nam pomagali, biorąc na swoje barki ciężkie plecaki, bo mimo, iż większość bagażu została na dole w Debark, to i tak ze sobą targałam aż 8 kilogramów… bo śpiwór, bo ciepłe ubrania, bo dodatkowe jedzenie, kosmetyki i różne potrzebne gadżety, do tego wielkie butle wody i ciężar się zrobił. I tak, jak na początku zadyszka była konkretna, tak pod koniec drugiego dnia poczułam ulgę i swego rodzaju lekkość. Mój organizm zaczął się aklimatyzować… zaczął, bo przy schodzeniu z 4000 m n.p.m. pojawiły się bóle głowy, więc proces jednak się nie zakończył. Zadyszka i problemy z oddychaniem to nie jedyne wyzwanie podczas trekkingu. Kolejnym były warunki, w jakich przyszło nam nocować. Oczywiście nocleg w namiocie to nie jest znowu wielki problem, jednak nocleg na takich wysokości i przy tak niskich temperaturach zmienia postać rzeczy. Podczas, gdy pierwsza noc przebiegła w miarę znośnie, owszem było zimno, ale bez ekstremum, tak druga – to już był tzw. hardkor. Spałam we wszystkim, co miałam, w dwóch śpiworach, dwóch polarach, kurtce, rękawiczkach, czapce, getrach, spodniach, a i tak szczękałam zębami. Rano ledwie otworzyłam oczy, bo poziom spuchnięcia mojej twarzy ledwo mi to umożliwiał. A do tego wyobraźcie sobie, iż nagle w środku nocy pęcherz każe się opróżnić, a tu nijak nie chce się wychylać nosa poza tymczasowy domek i po ciemku szukać odpowiedniego miejsca na toaletę. Mimo tych ciężkich warunków i niedogodności było warto… było warto zobaczyć ten piękny kawałek natury, przejść samą siebie i stanąć na Imet Gogo! Szyczyt leży na wysokości 3926 m n.p.m. Z 8-osobowej grupy 6 dało radę, więc nie było tak łatwo. Jedna uczestniczka poważnie się rozchorowała, musiała skorzystać z muła. Dopadła ją lekka choroba wysokościowa, a do tego jeszcze zapalenie oskrzeli, z którym walczyła jeszcze dłuższy czas. Kościoły Tigray To oczywiście nie koniec fizycznych zmagań. Po Aksum przyszła kolej na region Tigray. Tutejszą atrakcją są wydrążone w skałach kościoły, niektóre w tak niedostępnych miejscach, iż aż ciężko w to uwierzyć. Jeszcze nieco ponad sto lat temu świat zewnętrzny nie miał o nich pojęcia, tak dobrze były poukrywane! Nikt nie wie dokładnie, ile lat liczą. Według lokalnej tradycji większość została zbudowana przez legendarnych królów Abrehę i Atsbę, w VI wieku naszej ery, jednak prawdopodobnie stało się to kilkaset lat później. Tak czy siak – są bardzo stare, a jest ich grubo ponad 100. A jak skały, to i góry, czyli kolejny wysiłek. I tak naprawdę, zaliczyłam tu moją pierwszą wspinaczkę w życiu i tu od razu na żywca. Pionowa ściana 7 metrów… to oczywiście droga do najbardziej znanego tutaj kościoła Abuna Yemata. Podejście do tego miejsca nie jest trudne, owszem pod górę, ale bez większych trudności. Dopiero przy owej pionowej ścianie zaczyna się zagwozdka. I tu mamy dwie możliwości, albo na twardziela i na bosaka, wchodzimy sami, odpowiednio szukając zagłębień na stopy i ręce, albo korzystamy z lin asekuracyjnych i de facto robimy dokładnie to samo. Wygląda to przerażająco, gdy stoimy pod ścianą i zadzieramy głowę do góry, a w rzeczywistości mamy asekurację z każdej strony, bowiem panowie od lin wchodzą z nami i pokazują, jak się skręcić i gdzie ulokować nasze zawieszenie. Oczywiście adrenalina jest i towarzyszy nam do samego końca, bowiem wejście po pionowej ścianie eskapady nie kończy. Trzeba jeszcze pokonać parę skałek z dużą ekspozycją, więc nogi trochę się trzęsą. Pozostałe dwa kościoły, Maryam Korkor oraz Daniel Korkor również ukryte są w górach, tym razem jednak trasa nie kryła aż takich atrakcji. Szlak był jednak długi i można było się porządnie zmęczyć. Wulkan Erta Ale Etiopia na własną rękę daje możliwość ustalenia tak planu, by interesujące nas miejsca się w nim znalazły. I tak było w przypadku Kotliny Danakilskiej. W wycieczkę w ten rejon mogłyśmy włączyć trekking na najbardziej aktywny wulkan w Etiopii. Kolejnym fizycznym i może trochę psychicznym wyzwaniem okazał się wulkan Erta Ale. Zastanawiałyśmy się, czy w ogóle się tam wybierać, bo ostatnimi miesiącami poziom lawy bardzo spadł i jedyne, co można tam zobaczyć, to wielkie kłęby dymu. Jednak z drugiej strony być tak blisko i nie zajrzeć do krateru? Dlatego też wykupiłyśmy opcję 3-dniową, uwzględniającą aktywny wulkan z prawdziwego zdarzenia. Z Mekele udałyśmy się w kierunku Depresji Danakilskiej, by tam pierwszego odwiedzić Afarów, ciężko pracujących na pustyni solnej oraz w zobaczyć najbardziej kolorowy wulkan na świecie Dallol. Drugi dzień i w zasadzie cała noc były przeznaczone były na Erta Ale. Aby dotrzeć do wulkanu, trzeba najpierw pokonać dosyć długą trasę powulkaniczną, gdzie jedzie się 5-10 km/h. To choćby nie jest szutrówka, to kamienisto-wulkaniczna nawierzchnia, którą ciężko nazwać drogą. Po kilku godzinach dojeżdża się do pierwszego obozu, w którym jest chwila na odpoczynek i wczesną kolację. A to wszystko w dość ciekawych warunkach… za namioty służą swego rodzaju wiaty, zrobione z kamieni, słomy i kartonów. Na zewnątrz jest zbyt gorąco. Jednak to, co dzieje się wokół obozu woła o pomstę do nieba. Pełno pustych plastikowych butelek, porozrzucanych wokół, pełno innych śmieci… i to wcale nie pozostawionych przez turystów, a niestety przez miejscowych. I od razu rodzi się w środku złość i frustracja. Sam trekking na wulkan rozpoczął się późnym popołudniem, gdy upał nieco zelżał. Wejście na sam szczyt trwało ponad 3 godziny, większość trasy po ciemku z czołówkami lub księżycem, pięknie oświetlającym drogę. Nasz przewodnik narzucił konkretne tempo, więc nie było zmiłuj. Szlak nie był trudny, jednak zważywszy na brak światła dziennego, wymagał sporo koncentracji. Przy samym kraterze byłyśmy w okolicach godziny 22:00 i to, co zastałyśmy na miejscu, to rzeczywiście duszące kłęby dymu, przez które przezierała czerwona łuna, bulgoczącej lawy. Miałyśmy naprawdę sporo szczęścia, gdyż wiatr wiał w odpowiednią stronę, odganiając od nas przez większość czasu trujące opary. Trujące i okrutnie szczypiące. Szczerze, gdyby przyszło mi stać w tym dymie dłużej niż parę sekund, nie dałabym rady… szczypało, dusiło, wnikało do całej głowy. Ochronne maseczki jak najbardziej wskazane, a jeżeli brak, to jakiś gruby szalik czy bluzka. Tym razem nocleg przyszło nam spędził pod gołym rozgwieżdżonym niebem, które od czasu do czasu pokrywało się chmurami. Niedaleko krateru znajduje się drugi obóz. I tutaj są swego rodzaju wiaty oraz coś w rodzaju kamiennych kręgów. W nich rozkłada się materace i kocyki, wnoszone tu każdorazowo przez wielbłądy. I w zasadzie dopiero rano dowiadujecie się, w jakich konkretnie warunkach śpicie:) I właśnie ta świadomość, iż nie wiem, co czai się za rogiem, a różne odgłosy stamtąd dobiegały, sprawiła, iż noc przebiegła raczej bezsennie. A rano zastany obrazek również nie zachwycał, kolejny raz mnóstwo śmieci wokół. Natomiast wschód słońca tuż przy kraterze z widokiem na połacia zastygłej lawy nieco wynagrodził...