Jeden z tych dni, gdy nie boli — ale ciągnie
Na przystanku koło starego targu w Szczecinie stała kobieta. Paląc papierosa, osłaniała ogień przed wiatrem dłonią, drugą ręką przyciskając do siebie szarą płócienną torbę. Zwisała ciężko, jakby wypełniona nie rzeczami, ale ciężarem zmartwień. Kobieta stała na samym skraju chodnika, jakby pilnowała tego metra ziemi — jedynego stabilnego fragmentu w chwiejnym, rozmazanym świecie.
Nazywała się Weronika. Miała czterdzieści osiem lat, choć wyglądała młodziej. Chuda twarz z wyraźnymi kośćmi policzkowymi, włosy zebrane w niedbały kok, jasne oczy z niebieskawym cieniem pod dolną powieką — nie od bezsennych nocy, ale od ciągłego braku: uwagi, ciepła, czegoś niespodziewanego.
W środku nie była złamana, tylko zmęczona. Zmęczona mijającymi się dniami, piszczącym budzikiem, pustymi słowami „w porządku”, „jak zawsze”, którymi maskowała prawdę. Zmęczona wieczorami kończącymi się w ciszy, bez pytań, bez czyjegoś ramienia. Zmęczona tym, iż każdego ranka musi na nowo zbierać się w sobie, by przejść przez kolejny dzień.
Obudziła się o siódmej. Dom zatrzeszczał podłogą — syn, Kacper, szykował się do technikum. Rzucił przez ramię „cześć” i wyszedł, choćby nie zaglądając do kuchni. Poleżała jeszcze chwilę, wpatrując się w popękany sufit, wstała.
W lustrze — twarz. Bez gniewu, radości, choćby irytacji. Po prostu twarz. Wypiła kawę stojąc, wsparła się o stół, narzuciła kurtkę, złapała torbę i wyszła. Dzień się nie zaczynał — po prostu płynął dalej.
Tego dnia musiała pojechać do centrum — odebrać zaświadczenie, wpaść do neurologa i, jeżeli się uda, kupić Kacprowi nową kurtkę. Chodnik był śliski, ludzie się spieszyli. Szła między nimi, przyciskając torbę do boku, jakby to był jej jedyny pancerz. Po drodze kupiła dwa pierogi z kapustą. Jeden zjadła, drugi zawinęła w serwetkę — dla bezdomnego spod tunelu. Dziś go nie było. Zostawiła pieróg na ławce. Tak po prostu. Może ktoś będzie głodny.
U lekarza kolejka — cztery starsze panie żywo dyskutowały o ciśnieniu, ogródkach i ciasnym gabinecie, w którym „ten biedny doktor się dusi”. Weronika siedziała przy ścianie, przewijała wiadomości. Wybuchy, śmierci, cudze tragedie, cudze uśmiechy. Życia tak dalekie od jej własnego. Zamknęła telefon. Nie dlatego, iż miała dość. Po prostu — wszystko stało się obojętne.
Neurolog mówił coś o „zaburzeniach wegetatywnych” i „potrzebie odpoczynku”. Przytakiwała, udając, iż słucha. W głowie kręciła się tylko jedna myśl: gdzie znaleźć miejsce, w którym mogłaby po prostu się położyć i nie myśleć. Nie być silną, nie uśmiechać się, nie trzymać. Zniknąć choćby na jeden dzień.
Na dworze zrobiło się chłodniej. Wiatr wślizgiwał się pod kołnierz. Weronika kupiła kubek kawy, piła małymi łykami, jakby to był ostatni ślad ciepła. Usiadła w parku na ławce. Torba przy biodrze, oddech wtłoczony w szalik.
Obok przysiadł mężczyzna. Wyglądał na trochę po pięćdziesiątce. Zmarszczki wokół oczu, zmęczone ramiona. Nie patrząc na nią, powiedział cicho:
— Zimno. A do domu i tak nie chce się wracać.
Nawet się nie zdziwiła. Jakby przeczytał jej myśli. Rozmawiali. O pracy. O jedzeniu. O tym, jak dziwnie potoczyło się życie. On — ochroniarz w nocnym markecie, żona wyjechała do córki i chyba już nie wróci. Listy przychodzą rzadziej. choćby ich nie otwiera.
Ona — pracuje na poczcie. Mieszka z matką, która coraz częściej zapomina imiona, daty, choćby własne odbicie w lustrze. W nocy wstaje, szuka zmarłego ojca. Minęło już pięć lat. Mówili spokojnie, niemal zwyczajnie, jakby nie o bólu, ale o pogodzie.
Milczeli. Pili kawę. Wiatr poruszał połami jego kurtki. W końcu wstał i, jakby zawstydzony, powiedział:
— Nie obrazi się pani, jeżeli ją zapamiętam?
— Nie. Tylko niech pan nie pomyli.
Po raz pierwszy się uśmiechnął.
— Nie pomylię. Chcę tylko pamiętać, iż ktoś jeszcze jest. Nie w telefonie. Nie w telewizji. Naprawdę.
Odszedł, nie oglądając się. Została. Patrzyła, aż zniknął w wietrze.
Wieczorem wrócił Kacper. Podgrzała kolację, spytała o jego dzień. Wzruszył ramionami, grzebał w telefonie. Nagle podniósł wzrok:
— A u ciebie jak było?
Łyżka zastygła w jej ręce. Czuła, jak od tych czterech słów coś się w niej zaróżowiło. Odpowiedziała powoli:
— Był dzień. Jeden z wielu.
Skinął głową. I nie odwrócił się od razu. To było niewiele. Ale w jej świecie, gdzie dni układały się jak pod linijkę — choćby to miało znaczenie.
A w nocy, leżąc w ciemności, pomyślała nagle: może ktoś teraz wspomina tę ławkę, kawę i ciszę, w której znalazło się miejsce dla czyjejś życzliwości.
I tej myśli było dość. Nie jak cudu. Ale jak kotwicy. By rano znów wstać. I wyjść — w kolejny z tych dni.