Dziękuję synowi za uroczystość!” – odparła teściowa przy stole, który przygotowywałam pół dnia. Odpowiedź usłyszała dokładnie rok później.

newsempire24.com 3 tygodni temu

— Dziękuję synowi za święto! — powiedziała teściowa przy stole, który nakrywałam przez dwanaście godzin! Moją odpowiedź otrzymali dokładnie rok później.

Znacie to, prawda? Wigilia. U normalnych ludzi wszystko już gotowe, a w mojej kuchni — jak w filii fabryki zbrojeniowej. Na nogach od szóstej rano. Powietrze w mieszkaniu pachnie nie choinką i mandarynkami, a rozgrzanym olejem, gotowanymi ziemniakami i, szczerze mówiąc, moją cichą rozpaczą.

Na kuchence bulgocze rosół, w piekarniku — gęś z jabłkami, na stole — góra warzyw do sałatki jarzynowej i śledzia pod pierzynką. W skrócie: standardowy zestaw świąteczny, od którego pod wieczór już trochę mdli. A moja ukochana rodzina? Pełni rolę „komisji odbiorczej”.

Mąż leży na kanapie i z poważną miną pyta: „Świetlana, a ziemniaki na sałatkę nie rozgotowały się?” Pomocy? Żadnej. Ale kontrola — na najwyższym poziomie! Dorosłe dzieci, syn z synową, siedzą w telefonach i co godzinę wpada do kuchni, by ukraść plasterek kiełbasy.

Na czele komisji oczywiście moja teściowa, Anna Bronisławówna. Chodzi mi po piętach i rzuca bezcenne rady: „Świetlanko, majonez dodaj tuż przed podaniem, pamiętasz? A koperek posiekaj drobniej”. Och, dziewczyny, miałam ochotę wysypać jej ten koperek na głowę. Ale milczałam. Cierpiałam. Bo przecież jestem dobrą żoną i synową, powinnam stworzyć „cud świąteczny”. Albo przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

I oto, jak w bajce, wybiła jedenasta wieczorem. Stół ugina się od jedzenia. Piękno! Wszystko błyszczy, mieni się. Ja, wyciśnięta jak cytryna, padam na krzesło. Znacie to uczucie? Ręce bolą, plecy nie prostują się, a jedyne moje pragnienie to nie wypić szampana, tylko twarzą wpaść w sałatkę i zasnąć.

Wszyscy rozsiedli się, eleganccy, odświętni. Rozlewają szampana. I wtedy teściowa, uroczyście, unosi kieliszek. A ja, naiwna, pomyślałam: może podziękuje? Taa, jasne!

— Kochani! — zaczyna. — Zanim pożegnamy stary rok, chcę wznieść toast za mojego wspaniałego synka, za naszego żywiciela! Dziękuję ci, najdroższy, za ten przepyszny stół i za te piękne święta!

Dziewczyny, aż mi w uszach zadzwoniło. Wszyscy krzyknęli „Hura!”, stuknęli kieliszkami. Mój mąż aż się wyprostował, dumny jak paw. No tak — jego chwalą! Nie mnie.

A na mnie? Zero uwagi. Nikt, wyobraźcie sobie, choćby nie spojrzał w moją stronę. Jakby gęś sama wskoczyła do piekarnika, a sałatki materializowały się z powietrza.

I wtedy coś we mnie kliknęło. Jakby ktoś przestawił przełącznik. Obraza? To za mało powiedziane! Nie rozpłakałam się. Nie zrobiłam awantury. Nie. Zmęczenie zniknęło, zastąpiła je zimna, ostra jasność.

Spojrzałam na ich szczęśliwe, żujące twarze i zrozumiałam: to był mój ostatni Nowy Rok jako darmowa służąca.

Przez cały następny rok żyłam tą myślą, a ona grzała mnie lepiej niż kominek. Byłam idealną żoną: uśmiechałam się, gotowałam, ale w środku dojrzewał plan.

Prawdziwy, kobiecy, podstępny plan. Odkładałam część pensji na osobiste konto, które nazwałam „Funduszem Równowagi Duchowej”.

Kiedy latem rozmawiali o kolejnych świętach, tylko zagadkowo się uśmiechałam: „Oj, jeszcze trzeba dożyć!”. Mąż niczego nie podejrzewał. Teściowa była pewna, iż jej ulubiona kucharka znakomicie wszystko przygotuje. Naiwność, co?

I wreszcie, na początku grudnia, mój plan dojrzał. Zrobiłam to, o czym marzyłam 365 dni.

Kupiła

Idź do oryginalnego materiału