Dzieci, które wychowałem, już wybrały mi miejsce na cmentarzu. Ale jest coś, czego nie wiedzą sekret, który może ich trochę zmartwić.
Miałem czterdzieści pięć lat, kiedy wziąłem ślub. Żona, z którą postanowiłem związać swoje losy, już miała troje dzieci. Jej poprzednie małżeństwo rozpadło się na łopatki, więc została z niczym oprócz maluchów i dwoma starymi walizkami. Ja miałem dom w Warszawie, kupiony z oszczędności i lat ciężkiej roboty. Nie wahałem się ani sekundy: Przyprowadźcie dzieci, zamieszkajmy razem. Będziemy rodziną.
Na początku nie było łatwo. Troje pociech każdy z własnym charakterem, przyzwyczajeniami i drobnymi lękami. Najstarszy, Tomasz, ciągle spierał się o wszystko; średnia, Jadwiga, płakała na każdy drobiazg; najmłodszy, Piotrek, nie schodził ani kroku od mamy. Robiłem, co mogłem: naprawiałem ich zabawki, woziłem do szkoły, kupowałem ubrania, kiedy pozwalała wypłata. Nigdy nie rozróżniałem moich i jej. Dla mnie byli po prostu nasi.
A potem wszystko runęło. Żona zachorowała i odszedła. Zostałem sam z trójką dzieci, nie wiedząc, jak być ojcem, gdy nie jestem ojcem biologicznym. Słyszałem: Oddaj je krewnym, nie jesteś im nic winien. Ale nie potrafiłem. Przyzwyczaili się do mnie, a ja do nich. Wychowywałem ich sam, jak umiałem.
Lata mijały. Dorośli, rozjechali się, założyli własne rodziny. Na początku dzwonili, przyjeżdżali, potem coraz rzadziej. Teraz prawie wcale nie pojawiają się. Tylko od święta i to bardziej z przyzwyczajenia niż z serca. Starzeję się, choruję, a ostatnio przypadkowo dowiedziałem się, iż już dawno wybrali mi miejsce na cmentarzu, jakby czekali, aż w końcu odejdę.
I co jest najgorsze? Dałem im dom, opiekę, jedzenie, miłość. A w ich pamięci jestem chyba tylko wygodnym staruszkiem z chatą. Zero wdzięczności, zero prawdziwego zaangażowania.
Jednak jest coś, czego nie wiedzą. Każdego ranka wchodzi do mojego mieszkania sąsiadka. Prosta kobieta, Maria, czasem przyniesie świeży chleb, czasem mały kawałek domowego jedzenia. Zapyta, jak się czuję. Nie dla pieniędzy, nie dla spadku po prostu z dobrej woli. Kiedy miałem gorączkę, wezwała lekarza i siedziała przy mnie, dopóki nie zasnąłem. Wtedy zrozumiałem: bliskość nie wynika z krwi, a z człowieczeństwa.
Postanowiłem więc: dom, w którym dorosły mój potomek, wszystko, co zgromadziłem i co chroniłem, zostawię Marii. Nie tym, którzy czekają na moje odejście, ale tej, która choć raz zapytała: Jak się dziś czujecie?
Może wydaje się to surowe. Nie czuję jednak wyrzutów sumienia. Dałem dzieciom wszystko, co mogłem. Wdzięczności nie da się wymusić da się ją jedynie zauważyć. Teraz mam spokojny sumienie. Wiem, iż postępuję słusznie. Niech sądzą, jeżeli chcą. Ale powiedzcie sami czy ma znaczenie, kto jest wpisany w akt jako syn albo córka, jeżeli w trudnym momencie nie ma ich przy boku? Czy nie jest bliżej ten, który podał ci rękę, gdy nie mogłeś wstać?
Zdecydowałem. Spadek zostawię nie po krwi, ale po sumieniu. A wy? Kogo naprawdę warto obdarzyć miłością, czasem i tym, co zostaje po nas: dzieci, które się oddaliły, czy tych, którzy zostali, choć kiedyś byli obcy?













