30 listopada 1949r.
Dziś znów siedzę przy szarej kuchennej piecu i próbuję ogarnąć myśli, które od jakiegoś czasu kłębią się w głowie. Zostałam tylko półkobietą, jak mawia moja teściowa Halina, choć ja wciąż czuję się pełną, choć bezdzietną damą. Czuję, iż to nie jest już tylko żart, a gorzka prawda, której nie da się ukrywać.
Nie słuchaj ich, rzuciła nagle półgłucha sąsiadka Stasia, Bóg wie, co się dzieje. Nie pośpiesz się z dzieckiem, bo On widzi wszystko. A ja? Łzy spłynęły po policzkach, bo od pięciu lat mieszkam w tej wiosce Załęże w województwie mazowieckim i marzę o własnym maleństwie.
Jeszcze niedawno przyjechałam tu, żeby odwiedzić grób matki, a wtedy spotkałam starą półgłuchą sąsiadkę i rozmawiałam z nią o losie. Znamy ból, ale to nie my szukamy dzieci, one szukają nas. Cierpliwość, dziewczyno. Psy w wiosce szczekają, wróbelki ćwierkają, a dźwięki dawnych dni już dawno zanikły. Załęże ledwo tli się przy rzece, jakby oddawała ostatni hołd temu, co już nie wróci.
Po powrocie do domu, do męża w Iłży, musiałam wstać przed świtem. Nocny las i pola zawsze mnie przerażały, dziecięcy strach, który nigdy nie opuszczał mnie wcale. Moja historia zaczęła się tutaj, w tej samej wsi, sześć lat temu, kiedy po wojnie zostałam sama ojciec zginął, matka odszedła wcześnie. Znalazłam pracę jako dojenka w kołchozie.
Wtedy spotkałem Krzysztofa. Był czerwcowy dzień, siódme lato mojego życia i pierwsze, kiedy pracowałam na farmie. Droga była długa, ale biegałam tam z uśmiechem, choć początkowo ręce bolały od ciężkiej dojenia. Pewnego ranka przywitał mnie nagły deszcz, niebo zamierzało się w gęste chmury, a odgłos grzmotu zdawał się przytłaczać wszystko.
Uciekłam pod mały daszek przy lesie, usiadłam na desce i wyciskałam wodę z rozwianych włosów. Wtedy, przez kropelny kurtynę, zobaczyłam czarnowłosego chłopaka w koszulce w kratę i spodniach sięgających kolan. Zeskoczył pod daszek, uśmiechnął się szeroko i zawołał:
Co za prezent! Ja jestem Krzysztof, a ty kto?
Zamarłam, serce biło jak szalone, otoczyła mnie ciemność i deszcz. Milczałam, odsuwając się na bok.
Co, piorun cię ogłuszył? Czyś milczała od urodzenia? żartował.
Nie milczała. Mam na imię Marta.
Zmarzłaś? Czy chcesz się ogrzać? drwił dalej, ale trzymał się w pewnym dystansie. A my tu od MTSu.
Rozmowy szły dalej, a potem jego dotyk stał się nachalny. Moja bluzka przywarła do ciała czy to go rozbudziło, czy po prostu był zbyt romantyczny? Pobiegłam pod deszcz, uciekając jak szalona, patrząc za siebie.
Później Krzysztof przyjął pracę jako podmieniacz w gospodarstwie. Z czasem zaczął mnie odwiedzać, przychodził z powagą i poświęceniem. To spotkanie zostawiło ślad w moim sercu.
Ślub wciągnął mnie w wir radości, ale wciąż nie wiedziałam, co mnie czeka w nowej rodzinie i obcej wsi. Teściowa okazała się surowa i zdrowotnie słaba. Zrzucała na mnie część obowiązków, ale czujnie przyglądała się, co robię. Mimo iż bywało ciężko, nie poddawałam się. Byłam pracowita, wytrwała, choć uwagi teściowej mnie krzywiły przyszedłam bez posagu, sierotą, bez niczego.
Z czasem teściowa uspokoiła się, widząc moje umiejętności. Jednak ciągle brakowało dziecka. Rok mijał, kolejny też, a ciąża nie nadeszła.
Ty, dziewczyno, przeklęta. Nieurodzona już nie babka, a półbaba. Co to za dom bez wnucząt? wtrącała się teściowa.
Płakałam w ramiona Krzysztofa, on kpił z matki, a ona jeszcze bardziej się gniewała. Ja milczałam, westchnęłam, a ojciec krzyżacki patrzył na mnie tylko wtedy, gdy przynosiłam mu miskę.
Mimo wszystko nie traciłam nadziei. Sama chodziłam do położnej, potajemnie odwiedzałam miejscowego proboszcza, parzyłam napary, które miały leczyć niepłodność. Życie toczyło się dalej. Dom NIKITKÓW nie był najbiedniejszy, choć po wojnie były trudne czasy, a jedzenie nie zawsze było w obfitości.
Pewnego poranka Krzysztof przyniósł pół worka mokrego ziarna.
Nie, nie, nie Niech nie przyjdą! krzyknęła matka.
Wszyscy ciągną, nie sam ja. Uspokój się, mamo próbował łagodzić.
Ja upominałam go, by nie wciągał się w takie sprawy. Ale on i tak przynosił resztki z pola.
Nocą nie spałam, siedząc przy łóżku, zwijając nogi i czekając na męża. Pewnego dnia, gdy szukałam go, znalazłam pod łóżkiem starą sukienkę, bluzkę i futerkową kurtkę, a pod nią wysokie gumowe kalosze i płócienny płaszcz. Wyszłam na dwór, gdzie listopadowy wiatr wdarł się w otwarte drzwi, a krople deszczu spłynęły po twarzy.
Szukałam go po całej wsi, aż dotarłam do starego szańca na skraju wsi. Tam usłyszałam lekkie, kobiece śmiechy. Najpierw pomyślałam, iż to Krzysztof, ale głos należał do Katarzyny dziewczyny z sąsiedniego pola, z którą pracowałam w kolei rolniczej. Katarzyna zawsze była głośna, marzyła o wyjeździe do miasta, o lepszym życiu. Ostatnio jednak przygasła, a w wiosce szeptano, iż jest zazdrosna o męża.
Stojąc przy szańcu, słuchałam deszczu i głosu Katarzyny, który mieszał się z odgłosem Krzysztofa. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam mój mąż rozmawiał z inną. Przez chwilę myślałam, iż to tylko echo, a potem poczułam zimny dreszcz strachu i rozpaczy.
Kilka dni później przybyli dwaj policjanci i przewodniczący kołchozu. Matka, łapiąc się za płaszcz, płakała. Ojciec odprowadzał syna w milczeniu, a ja, w roztargnieniu, zbierałam męża i podtrzymywałam niezrównaną teściową.
Czternastu osób zabrano do ratusza, a potem do samochodu ciężarowego, który zawiózł ich na sąd w Warszawie. Stałam pod brzozami i zobaczyłam Katarzynę, która patrzyła na mnie z daleka.
Wioska pogrążyła się w żałobie. Teściowa zachorowała, a ojciec słabł. Nie spałam już od kilku dni, a myśli o przyszłości krążyły w głowie. Nie mogłam podjąć decyzji z Krzysztofem, zostałem jedynie z rozdarciem między miłością a rozczarowaniem. Nie mogłam rozmawiać o rozwodzie nikt nie chciał słuchać.
Kilka tygodni później, wracając z farmy z mlekiem, otworzyłam drzwi domu i zobaczyłam Katarzynę przy stole, z rękami złożonymi na dużym brzuszku. Przed nią siedział Krzysztof z tą samą matką i ojcem. Katarzyna spojrzała na mnie i powiedziała:
Dzień dobry.
I wam nie choruje, odpowiedziałam.
Maszyna w sądzie wydała dziesięć lat dla naszego Krzysia! dodała matka, trzymając chustkę przy oczach.
Zaniemówiłam się, nie wierząc własnym uszom. Katarzyna wyjaśniła, iż zostali uznani za przestępców państwowych, a każdy dostanie dziesięć lat. Moja matka łzy nie mogła powstrzymać, a ja trzymałam się nadziei, iż może kiedyś się wszystko skończy.
Kiedy nadszedł maj, postanowiłam upiec ciasto. Z mąki, wody i kości z pieca przygotowałam ciasto, a Katarzyna wybrała się na spotkanie z sąsiadami. Teściowa usiadła przy mnie z małym Jasiem w ramionach.
Masz rację, Marta, iż nie wiesz, co robić, rzekła, patrząc w oczy. Nie mam już nic, oprócz tego dziecka, które nie jest moje. Ale nie zostawimy go samym. dodała, patrząc na małego chłopca.
Zastanawiałam się, co robić. Może to wszystko jest częścią Bożego planu? Może nie zostanę matką, ale będę opiekunką? W końcu wierzono mi, iż będę karmić i troszczyć się o Jasia, choć nie jest moim własnym potomkiem.
Jesień zamieniła się w zimę. Teściowa chorowała, Katarzyna coraz bardziej się przyzwyczajała do roli matki, a ja dzierżyłam gospodarstwo pod ciężarem pracy. Niektóre dni były ciężkie, ale przyjdzie czas, kiedy będzie można odetchnąć.
Teraz, gdy patrzę na ten deszcz, słysząc krople uderzające w dach, czuję, iż nie mogę już dłużej stać w miejscu. Decyduję się wyjechać do Warszawy, do zakładu tkackiego, by nauczyć się nowego zawodu i w końcu znaleźć własną drogę. Mam kilka pieniędzy jedynie dwa złote banknoty, które Krzysztof mi podsunął, i torbę pełną nadziei.
Odchodzę z ciężkim sercem, ale z wiarą, iż kiedyś odnajdę spokój i może w końcu zostanę matką, której pragnę.
Marta.













