DWA LATTE.
„Dobry wieczór, Halina Stanisławowna! Jak zawsze, dwa latte?” – zapytałam z uśmiechem, wpatrując się z niepokojem w drobną, pooraną zmarszczkami, ale pełną uroku twarz spóźnionej klientki.
„Witaj, Kasiu! Tak, jak zwykle, dwa latte. I jeszcze, jeżeli łaska, rogalik. Proszę.”
Halina Stanisławowna oparła laskę o oparcie krzesła i, przygryzając wargę, by stłumić grymas bólu, z trudem usiadła przy oknie.
„Wszyscy się martwiliśmy! Co się stało, iż przerwała pani swój zwyczaj? Nie mogłam uwierzyć, iż zapomniała pani, jaki dziś dzień. Wychodziłam choćby na ulicę, żeby panią wypatrzeć” – powiedziałam, rzucając nowej kelnerce szybkie spojrzenie.
„Dziecino! To, co sobie pewnie wyobrażacie, kiedyś na pewno się stanie. Ale kiedy i jak – tego nikt nie wie. Nie martwcie się, Kasiu, sprawa jest prosta – rano poszłam po emeryturę, a bankomat połknął mi kartę. Musiałam iść do banku po nową, a tam kolejka. Chyba wszystkie staruszki z dzielnicy postanowiły dziś, w sobotę, załatwić swoje sprawy!” – żartowała Halina Stanisławowna, ale było widać, jak bardzo jest zmęczona.
Jej dłonie, zawsze w czarnych koronkowych rękawiczkach, drżały zdradliwie, kąciki ust opadły, a blada, wychudzona twarz wydawała się jeszcze bardziej zapadnięta. Czas nie oszczędza nikogo…
Pracuję jako kierowniczka w małej kawiarence w sercu gościnnego Krakowa. To miasto, drogie mojemu sercu, skrywa niezliczone tajemnice i zwierzenia, ale o tym później.
Zaczęłam pracować w wieku piętnastu lat, gdy zapragnęłam zarobić mamie na nowy telefon. Trafiłam tu, do tej kawiarni, i zaproponowałam swoją pomoc. Najpierw myłam podłogi i naczynia, potem, po przeszkoleniu, zostałam kelnerką.
Po szkole poszłam na psychologię. Studiuję zaocznie, co nie przeszkadza mi zdobywać życiowego doświadczenia w tej kawiarni. To miejsce, gdzie mieszkańcy i turyści piją aromatyczną kawę, która ożywia zmęczone dusze i przywołuje wspomnienia ukryte w zakamarkach pamięci – tam, gdzie na zawsze osiadły nasze marzenia…
Obserwowanie ludzi stało się moją pasją. Staram się odczytywać z twarzy gości ich nastroje i pragnienia, zapobiegając nieporozumieniom.
Klienci są różni – hałaśliwi nastolatkowie, zakochani, którzy patrzą sobie tylko w oczy, eleganckie panie z dystyngowanymi dżentelmenami, młode mamy z ciekawskimi dziećmi.
Na początku pracy poznałam jedną wyjątkową parę – o nich właśnie chcę opowiedzieć.
On – wysoki, siwowłosy i dostojny. Ona – walcząca z czasem, by zachować urok. Przychodzili tu co sobotę, bez względu na pogodę. W śnieg, deszcz czy upał, Halina Stanisławowna i Władysław Kazimierz maszerowali pod rękę przez wąskie uliczki i zawsze wpadali na kawę – to był ich rytuał, którego nic nie mogło przerwać. Prawie nic.
„Zmarzłaś, uparta istoto? Mówiłem, żebyś wzięła parasol! Nogi mnie bolały od wczoraj, a ty swoje – nie będzie padać, nie będzie. I kto miał rację?” – pytał gniewnie mąż, patrząc z lekko drwiącym uśmiechem, jak Halina Stanisławowna, z miną znawczyni, sączy aromatyczną kawę, z wyrafinowaniem odstawiając mały palec.
„Nic mi nie jest! Nie jestem z cukru, nie rozpuszczę się” – odpowiadała udając złość.
„Zapomniałaś, jak tej jesieni przemoczyłaś nogi, bo musiałaś brodzić po kałużach? A potem miesiąc leczymy twój bronchit?” – denerwował się mężczyzna. – „W naszym wieku trzeba być ostrożniejszą!”
„A ty, Władziu, marudzisz jak stary dziad. Wszystko będzie dobrze. Zamów mi jeszcze rogalika z cynamonem – są tu wyśmienite.”
Skinęła głową jak królowa, a on, nie odrywając od niej oczu, powoli mieszał łyżeczką cukier w porcelanowej filiżance.
Z uśmiechem zamawiał kolejny rogalik i patrzył, jak z rozkoszą odgryza kawałek pachnącego, jeszcze ciepłego ciasta, przeżuwa z zamkniętymi oczami, nuciąc pod nosem jakąś melodię.
„Uwielbiam patrzeć, jak jesz – mówił. – To przyjemniejsze niż jeść samemu. Jak ty to robisz, iż tyle w siebie pakujesz i nie tyjesz? Zazdroszczę apetytu, bo po ostatniej operacji ledwo się zmuszam, by coś przełknąć.”
Niestety, rok temu Władysław Kazimierz odszedł. Ale Halina Stanisławowna wciąż przychodzi do kawiarni – punktualnie, jak zawsze. Zamawia dwie filiżanki latte, ale pije tylko jedną. Druga stoi nietknięta.
Siedzi przy oknie, na swoim miejscu, miesza cukier i milczy. Po wypiciu kawy długo patrzy w ulicę, jakby na kogoś czekała. Czasem płacze, ocierając twarz batystową chusteczką.
Rozumiem, iż w tych chwilach lepiej nie przeszkadzać. Te wspomnienia należą tylko do niej. Nie można ich sprzedać ani kupić. Pamięć przechowuje je jak drogie skarby.
Pewnego dnia zwierzyła mi się i opowiedziała historię ich miłości.
Poznali się w bibliotece – Ona, nieśmiała osiemnastolatka, On – przyszedł po książki akurat wtedy, gdy spadła z drabinki.
„Nie uderzyła się pani?” – zapytał, a ona, ze wstydu i bólu, nie mogła wydusić słowa. Suknia podwinęła się, odsłaniając nogi, a ona płonęła ze wstydu. Jego silne ręce postawiły ją na ziemi, a gdy spojrzała w jego oczy – przepadła. Jego głos dźwięczał jej w uszach jak najcudowniejsza muzyka.
Pobrali się trzy miesiące później. „Wiedziałam, iż to ON – mówiła. – Jak? Nie potrafię wytłumaczyć. Po prostu czułam to całą sobą. I nigdy tego nie żałowałam.” Bywało różnie, ale zawsze znajdowali wspólną drogę. Gdy chorowała, sam nakładał jej wełniane skarpety i przynosił herbatę z malinami.
„Brakuje mi go, Kasiu. Gdy zamykam oczy, słyszę jego kroki i stuk laski. Straciłam połowę siebie… Ale wierzę, iż się spotkamy. Na razie… trzeba żyć dalej.”
Właścicielka kawiarni nie raz chciała ją poczęstować, ale staruszka zawsze odmawiała.
„Za wszystko w życiu trzeba zapłacić.”
IHalina Stanisławowna westchnęła ciężko, poprawiła koronkowe rękawiczki i, zostawiając na stoliku drugą filiżankę – tę nietkniętą – ruszyła w stronę wyjścia, a ja stałam tam, patrząc, jak jej sylwetka powoli znika w mroku, i wiedziałam, iż niektóre miłości nigdy nie umierają.