Duchy jaskiń

adamaswtrasie.blogspot.com 1 rok temu
Skoro było o Dniu Zadusznym celebrowanym w Peru w nieco odmienny sposób niż w Polsce, to może jeszcze trochę o duchowości – czy raczej o peruwiańskich, andyjskich adekwatnie, duchach.
Zacząć trzeba od tego, iż na potencjalnego mieszkańca Andów duchy czyhają w ogromnej liczbie, w każdym kształcie, wielkości i kolorze. To znaczy: wiara w te istoty jest tam powszechna – i nie ma znaczenia czy jesteś prostym hodowcą lam czy wykształconym po europejsku lekarzu. Informację o obecności duchów wyniosłeś z domu – i... Chwila. Użyłem słowa "wiara", ale chyba niezbyt adekwatnie. Miejscowi nie "wierzą" w obecność duchów. Oni są przekonani, mają wiedzę, iż one istnieją. Ba, potrafią się zarzekać, iż je widzieli. Kiedy pisałem o opowieściach o Calatos z dżungli nasz opowiadacz opisując jedną z przygód wspominał, iż spotkał taką obecność w dżungli. Nie wiem, na ile ubarwiał, na ile zaś uważał, że mówił prawdę, niemniej duch nie jest tu li tylko martwym elementem folkloru.
Sporą grupę owych duchów stanowią supay. Można to tłumaczyć jako "zły duch":
- Supay – autorytarnie rzekł nasz przyjaciel Jamel – nie jest demonem, takim jakie są w Biblii. Te demony to saqra. Supay to po po prostu zły duch, jest ich pełno i szkodzą, kiedyś zresztą widziałem jednego. Ale jak coś mu dasz, to supay nie będzie szkodził, da spokój, a może i czasem pomoże. Saqra nie dość, iż nie pomoże, to jeszcze może opętać.
Wysokogórskie łąki w Andach
Wyjaśnienia te odbywały się w Cuzco, teraz zaś byliśmy trochę wyżej, na wysokości jakichś 4000 metrów i człapaliśmy (to znaczy ja i znajomy speleolog, Jamel szedł normalnie) przez wysokogórską łąkę (można byłoby ją nazwać halą – tylko miast owiec pasły się tu południowoamerykańskie wielbłądowate; najlepsza alpacza wełna rośnie na takiej wysokości, w Europie wyhodowana nigdy nie będzie tak dobra) w stronę lokalnej jaskini (stąd ten speleolog właśnie). Hala porośnięta była oczywiście ostnicą peruwiańską, tym przedstawicielem rodzaju Stipa sp. który dawnym (i nielicznym współczesnym) Indianom służył do wyplatania mostu.
Inkaski most
Zresztą o ostatnim inkaskim moście, Q'eswachaca, niedawno było na blogu, każdy może sobie przeczytać. Jaskinia leżała niedaleko, więc w sumie w zboczach kanionu Apurimac.
Widok na jaskinię
Całą drogę towarzyszył nam pies – nauczony doświadczeniami z wyprawy do Waqrapukary zerkałem na zwierzaka którędy idzie. Na szczęście droga była dosyć łatwa (wracając było gorzej, bo bardziej pod górkę). Raz tylko przegoniła nas pani Indianka, co byśmy nie zdeptali jej świeżo posadzonych ziemniaków. choćby mijane lamy i alpaki nie ziały typową dla nich nienawiścią (ani zawartością żołądka; to czym plują to nie ślina). Może była to zasługa psa?
W każdym razie dotarliśmy do jaskini. Kiedyś była dłuższa, ale erozja spowodowała, iż wiele lat temu skały nad wejściem obłamały się i strumyk ową pieczarę opuszczający musiał wić się między nimi malowniczo. Nowopowstałe urwiska były też doskonałym miejscem na gniazdo dla andyjskich orłów. Cóż, jaskinia nie była też dziewicza. Pomiędzy owymi głazami ktoś ułożył kamienne schodki, a sama grota zagrodzona była metalową kratą.
Wejście
- Dla bezpieczeństwa – wyjaśnił Jamel – Żeby dzieci nie wchodziły. Bo przecież mogą tam zginąć.
Dorosły kratę tą mógł, jeśli był dość sprawny, ominąć górą, ale nie było potrzeby, Jamel gwałtownie otworzył kłódkę starym indiańskim sposobem – uniwersalnym kluczem typu głaz. Zanim jednak chłopaki weszli do środka odbyć się musiał odpowiedni rytuał (również wchodząc do kompleksu Lanlakuyoc Jamel poprosił nas, byśmy dotknęli skał i poprosili Pachamamę o szczęśliwe wyjście z kamiennego labiryntu) – nasz cicerone zakomenderował złożenie ofiary jednemu z supay, temu, który tą jaskinię zamieszkuje, i nią się opiekuje (niedaleko był napisany choćby numer telefonu, ale strzelam, że nie do supaya, a do kogoś kto miał klucz do kraty). Kolega-speleolog kręcił trochę nosem, ale jasne było, iż bez tego Jamel do środka nie wejdzie. W końcu z braku liści koki na obiatę przeznaczono inną cenną na tych niegościnnych wysokościach rzecz – wodę. Polano nią kamienie u wejścia do jaskini – i taka ofiara musiała wystarczyć, zresztą nie mieliśmy nic cenniejszego. Rytuałowi przyglądałem się ja i ów pies, który najwyraźniej postanowił towarzyszyć mi przed wejściem do jaskini. Ja, z oczywistych względów, nie wchodziłem do środka. Raz, że zawsze dobrze jest mieć łącznika przy wejściu (sama grota miała co prawda dwa wyjścia – w końcu skoro rzeka do niej wpływała, to i wypływać też musiała, ale wpływ był niewielki i raczej człowiek się nie mógł zmieścić), dwa, iż wolę bardziej przestronne pieczary, i nie jest to kwestia klaustrofobii.
Autor w jaskini (foto: J. Repetto)
Tak więc chłopaki weszli do środka a ja i pies czekaliśmy. Ja – wraz z upływem czasu coraz bardziej zaniepokojony ich nieobecnością – i pies. Leżący leniwie. Nie był to bezwłosy pies andyjski, wyglądał raczej na kundla którego przodkowie pochodzili z Europy. W końcu penetratorzy wyszli, pies zamerdał ogonem, i gdy ruszyliśmy w drogę powrotną zniknął. To znaczy: gdzieś sobie zapewne poszedł, bo przecież na pewno nie był to udający zwierzę supay, pilnujący, by jego jaskini nic się nie stało. Prawda?
Pies przewodnik
Choć oczywiście tego typu duchy mogły tu przybierać najróżniejsze formy – coś jak nasz skarbek albo bardziej znane germańskie koboldy czy gnomy. Względnie skandynawskie trolle, z wabiącą mężczyzn wdziękami huldrą. Wszystko to duchy niecne, nie ma co.
Huldra przy norweskim wodospadzie
Choć tu, w Ameryce Południowej, przez cały czas uważane za prawdziwe. Ba, w Potosi spotkaliśmy przecież supaya który awansował – i stał się bogiem. O ile oczywiście w Świecie pozamaterialnym taki awans jest możliwy, tu nie mam pewności. W każdym razie ten boliwijski supay został obiektem kultu – w jaki sposób to już opisywałem na blogu, można przeczytać TUTAJ – nazywa się El Tijo i pewnie dobrze mu się żyje.
El Tijo
Idź do oryginalnego materiału