przewracanie się z boku na bok. sen jest odporny
na tresurę. łypie gadzim okiem.
wreszcie dźwiga się z posad, ogarnia mnie,
sztucznie przeempatyzowany cynik.
widzą się kraje jak bary, opięte granicami speluny.
jam session do rana, tam króluje bluzg.
`wyklafirowałeś mnie` – szczebiocze ozdobnymi
głoskami prześliczna panienusia. cokolwiek to znaczy
– jest przyjemnie śliskie w swej cierpkości
(nic, tylko spróbować wymyślić mu podobne tarki,
dajmy na to jakieś wyźwuziłki zierwne
albo inne paskudztwo – i mówić aż do zmydlenia
nad ranem.).
orientuję się, iż słodka lady ma twarz niczym
przykryty warstwami farby słój drewna
w futrynie mojego domu. ściślej: w kiblo-łazience.
kiedyś znałem się nim lepiej. odkąd odrosłem od
ziemi – jego rysy nieco rozmazały mi się w pamięci.
pani mówi olejnie, potem rozlewa dym do kieliszków
i częstuje prawie wszystkich klientów. poza mną.
sen jest źle zorkiestrowany, więc bez sentymentu
biorę łeb w troki i przechodzę w głąb innego.
oj, przypomina poprzedni.
to niejako szpetniejszy bliźniak w smokingu.
albo sceny, która nie załapały się do dramaciny
o wojnie i okupacji, bo kto to widział – zatrudniać
Sebastiana Stankiewicza i Rowana Atkinsona
w rolach Stalina i kanclerza Rzeszy?).
cmentarz (słusznie?) zapomnianej rasy. razem
z kolegami-dewastatorami maluję na seledynowo
żeliwne, pokryte rdzą krzyże, pstrzę ściany
walącej się kapliczki. konserwator zabytków
będzie wściekły, ale pobudzimy się,
nim zdąży wlepić kary.