Dom, gdzie nie można chodzić w spodniach
Jerzy Sobieski po raz pierwszy od dawna szedł w gościnę. Kierował się do kobiety, która coraz częściej pojawiała się w jego myślach — Małgorzaty. A przecież kiedyś przysiągł sobie: żadnych związków, żadnej nowej rodziny. Przechodził już przez to. Przechodził — i wychodził z bólu.
Była żona odeszła nagle. Powiedziała, iż nigdy go nie kochała, a dziecko to przypadek. Odeszła, zabierając syna. Jerzy nie mógł wybaczyć. Nie mógł zapomnieć, jak kołysał chłopca nocami, jak go przewijał, jak po raz pierwszy usłyszał „tato”. A potem — cisza. Sąd, zakazy, odległość. Pewnego dnia przyjechał do innego miasta, zobaczył syna w drzwiach, a ten powiedział: „Tato, chcę z tobą”. Ale go odepchnęli. Chłopca wciągnięto do mieszkania, drzwi się zamknęły, a Jerzy tylko zdążył usłyszeć krzyk: „Chcę do taty!” — i płacz. Wtedy się załamał. I postanowił: żadnych przywiązań. Tylko praca. Tylko samotność.
Ale Małgosia była wyjątkowa. Niewidocznie wśliznęła się w jego życie. Powoli, bez naruszania granic. Po prostu była. Spotykali się przypadkiem, rozmawiali krótko, ale potem on zaczął wyczekiwać jej spojrzeń. A potem sam zaczął jej szukać — przy sklepie, przy biurze. Nie nachalnie. Tylko być blisko. Dowiedział się: wdowa, synek ma prawie cztery lata, mieszka z matką. I nie dopuszcza do siebie mężczyzn. Ale pewnego dnia zaprosiła go do siebie. „Poznasz Krzysia”, powiedziała. Głos jej drżał.
Przyniósł zabawkę — duży zestaw klocków. Założył najlepszy garnitur. Serce biło mu jak nastolatkowi. Nacisnął dzwonek.
— Kto tam? — rozległ się dziecięcy głos.
— Jerzy Sobieski.
— A, rozumiem. Wchodźcie. Mama zaraz wróci. Babcia śpi, boli ją głowa. Tylko proszę… zdejmijcie spodnie!
— Co? — Jerzy osłupiał.
— No, przecież jesteście z ulicy. Mama mówi, iż w ulicznych spodniach są bakterie. Możemy zachorować. Trzeba je od razu zdjąć. U nas w domu jest czysto!
Chłopiec był poważny jak nigdy. Biała koszula, muszka, pewne spojrzenie.
— Eee… Mogę nie zdejmować? Są czyste.
— No… to załóżcie te kapcie. Są wasze. Mama kupiła. Żebyście nie wnieśli brudu. Ja jestem Krzyś. A wy Jerzy?
— Tak. Miło cię poznać.
— U nas jest ściśle. Ja w butach nie chodzę. Tylko wzdłuż ściany i skokiem przez dywan.
— A mama jest surowa?
— Bardzo. Ale dobra. Zwłaszcza jeżeli będziecie grzeczni. Wtedy i kapci nie trzeba będzie zakładać.
Jerzy się roześmiał. A Krzyś wziął go za rękę i powiedział:
— A wy zostaniecie na zawsze?
— Chciałbym. jeżeli nie masz nic przeciwko.
— Ja tylko za. Mama będzie szczęśliwa. A babcia… babcia się obudzi i od razu wszystko zrozumie.
— Dlaczego?
— Ma nos. I serce. Zawsze wyczuwa, kiedy ktoś jest dobry.
Zaczęli składać klocki. Śmiali się, kłócili. Chłopiec się przywiązywał, a Jerzy — nie mógł już oderwać od niego wzroku. Nagle usłyszał, jak otwierają się drzwi.
— Mamo, on został w spodniach! — krzyknął Krzyś.
Małgosia się zaśmiała. Potem podeszła, pogłaskała Jerzego po ramieniu i szepnęła:
— jeżeli jesteś gotowy — zostań. Ale ostrzegam: mamy dziwne zasady.
Jerzy uśmiechnął się:
— Dla was — przyjmę każdą zasadę. choćby chodzenie w kalesonach po dywanie. Najważniejsze, żebyście byli blisko.
Krzyś zamilkł i szepnął:
— Tato…
Jerzy odwrócił się. Chłopiec spuścił wzrok.
— Mogę ci tak mówić?
Jerzy nie odpowiedział. Tylko skinął głową. I poczuł, jak w piersi coś po raz pierwszy od dawna stało się jasne i ciepłe. Przyszedł. Nie w gości. Do domu.