“Mieszkanie, w którym już nie jesteśmy mile widziani”: gdy matka zamieniła dom w pole bitwy
Marcin pracował w swoim gabinecie, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu – żona. Zdziwił się: rzadko dzwoniła w środku dnia.
– Cześć, Aniu. Coś się stało? Jestem trochę zajęty – odpowiedział, odrywając wzrok od monitora.
– Stało się – jej głos był łamiący, drżący – Wykopali nas. Nie mamy gdzie mieszkać!
– Co?! – Marcin aż podskoczył – Z mieszkaniem coś się stało? Pożar? Włamanie?
– Z mieszkaniem wszystko w porządku… po prostu nie wolno nam już tam żyć – szepnęła Anna.
– Jak to „nie wolno”? Kto może nam zabronić mieszkać w naszym własnym mieszkaniu?!
– Kto… no kto? Twoja matka! – wybuchnęła, a w jej głosie była cała ból, gniew i rozpacz.
Dawno temu, wiele lat wstecz, razem z Anną przeprowadzili się do Krakowa z dziećmi. Starsza miała siedem lat, młodsza pięć. Zaczynali od wynajmu, pracowali bez wytchnienia. Aż szczęście się do nich uśmiechnęło: ojciec Anny niespodziewanie odziedziczył mieszkanie po dalekim krewnym.
– Mieszkajcie – powiedział wtedy staruszek – Jestem emerytem, podatki mnie nie gryzą, mieszkanie na mnie, ale wam nie będziemy przeszkadzać.
Zrobili remont, kupili meble. Żyli. Już uważali to mieszkanie za swoje – choć formalnie do nich nie należało. Tylko Anna wciąż czuła niepokój.
– Wszystko tu włożyliśmy, a na nas nie ma dokumentów – mówiła mężowi.
– Nie martw się. Kasia jest u rodziców, my tu jesteśmy. Kto nas stąd wyrzuci? Nie jesteśmy obcy.
Ale stało się coś gorszego – wyrzucili ich. I to nie obcy, a własni.
Punktem zapalnym okazały się urodziny ojca. Przyjechali, świętowali. A następnego dnia teściowa oznajmiła:
– Zdecydowaliśmy: Tomasz, nasz bratanek, będzie u was mieszkał. Dostał się na studia, w akademiku ciasno. U was jest przestronnie. A poza tym – dodała – mieszkanie i tak jest nasze, my decydujemy, kto tam będzie żyć.
Anna omal nie zaniemówiła. Ale Marcin tylko przytaknął:
– Bez problemu. Miejsce się znajdzie.
Chciała krzyczeć, ale się powstrzymała. Nie miejsce. Nie czas. Ale coś w niej pękło.
Tomasz wprowadził się – jak pan domu. Jadł na kanapie, klął, nie sprzątał. Niszczył wszystko, czego dotknął. A potem przyjechali rodzice Marcina. „W odwiedziny” do „wnuka”. I wtedy się zaczęło.
– U Tomasza brudne buty! – strofowała teściowa. – Dlaczego kurtka nie uprana?! A gdzie pierogi?!
Wydawała rozkazy jak generał. Gotowała, prała, sprzątała. A potem – prosto z mostu do Anny:
– Nie rozumiem, jak mój syn może żyć z kimś takim jak ty! Lepiej, żebyś sobie poszła. Zostaw mieszkanie.
– Gdzie mam iść? Córki mają swoje rodziny, wynajem drogi…
– Nie moja sprawa. Pakuj się.
Gdy Anna odmówiła, teściowa oznajmiła:
– Wszystko wyjaśnię Marcinowi. On podpisze pozew o rozwód.
Anna w milczeniu zbierała rzeczy i płakała.
Marcin dowiedział się i natychmiast rzucił wszystko.
– Mamo, co to ma znaczyć?! Wyrzuciliście moją żonę?!
– Jest zbędna. A do tego – pije!
– Co?!
– Słyszałam brzęk butelek w reklamówce. Coś ukrywasz? Nie pozwolę na takie zachowanie pod moim dachem. Mieszkanie jest na mnie – to ja decyduję.
– Mamo, to Tomasz wyniósł śmieci!
– Nie zwalaj na dziecko! jeżeli ona się tu jeszcze pojawi – nie licz na litość.
– W takim razie ja też z nią idę.
– Tym lepiej. Tomasz ma już dziewczynę, będzie gdzie mieszkać.
Marcin zacisnął pięści.
– Dobrze. Dwa dni.
– Aniu, nie płacz. Wszystko przewieziemy – Janek pomoże, mamy garaż. Będzie dobrze. Kupimy sobie mieszkanie. Może nie takie, o jakim marzyliśmy, ale własne.
Po trzech dniach wróciła teściowa z Kasią – z torbami, jak na wojnę. Ryby, mięso, słoiki, worki ziemniaków…
– Oni naprawdę się wyprowadzili?! – osłupiałaTeresa Stanisławska stała w pustym mieszkaniu, patrząc na brudną miednicę w wannie – jedyny ślad po rodzinie, której sama się pozbyła.