„A ty gdzie tak w środku nocy? Po co dzieci zrywasz?” — zapytał, patrząc na nią twardo. „Wychodzimy od ciebie”
Tej nocy Krzysztof wrócił do domu nieco wcześniej niż zwykle — zegar ledwo przekroczył północ. Miał właśnie zmienić ubranie i położyć się spać, gdy zobaczył żonę, która nerwowo wkładała kurtkę na ospałą młodszą córkę. Obok stał syn, mrukliwy, z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy. Krzysztof nie rozumiał, co się dzieje.
— Stój! Gdzie się wybierasz o takiej porze? Po co budzisz dzieci? — warknął zirytowany.
— Odchodzimy. Nie mogę już tak żyć — spokojnie odpowiedziała Bronisława, patrząc mu prosto w oczy. Kiedyś, nie tak dawno, patrzyła na nie z uwielbieniem. Teraz widziała tylko gniew, pogardę, chłód.
— To wynoś się! — wrzasnął Krzysztof, nie zważając na to, jak jego krzyk przestraszył dzieci. — Komu taka z dziećmi potrzebna? Głupia jesteś!
— Zobaczymy — odparła Bronia i wyszła, nie oglądając się za siebie.
Pierwszy rok małżeństwa był jak sen. Krzysztof nosił ją na rękach, był czuły, troskliwy, przystojny i pewny siebie. Wszystkie koleżanki zazdrościły. Tylko matka szeptała cicho: „Oj, narobisz sobie biedy z tym przystojniakiem”. Ale Bronia machała ręką, pewna, iż z nią będzie inaczej — przecież się kochają.
Gdy urodził się syn, w domu zaczęły się kłótnie. Pojawiły się niedomówienia, gorycz zagospodarowała serce. Potem Bronia dowiedziała się, iż mąż ma kochankę. Świat się zawalił, ale została. Dla dziecka, dla pozorów rodziny. Potem druga ciąża, córeczka. A po niej — częste wyjazdy Krzysztofa, bezsensowne tłumaczenia, obojętność. Bronia wszystko widziała, ale milczała. Nie dlatego, iż była ślepa, ale dlatego, iż się bała. Jak odejść? Dokąd pójść z dwójką dzieci? Jak żyć?
Czuła obce perfumy na jego ubraniach, słyszała przypadkowe imiona, raz choćby nazwał ją „Kasią”. Ale nic nie mówiła. Żyła jak automat. Poranek, dzieci, praca. Zaczęła kasjerką w sklepie. Mała pensja, ciasne mieszkanie, zero pomocy. I tak ciągnęła to wszystko — bo musiała.
Pewnego wieczoru ktoś delikatnie położył bukiet przy jej kasie.
— Dla pani. Chciałem tylko… żeby pani się uśmiechnęła — zawstydzony powiedział klient. Jacek, stały bywalec, który zawsze kupował to samo — chleb, kiełbasę, kawę.
— Jacek. Kończy pan zmianę? Mogę panią odprowadzić?
Odmówiła. Potem jeszcze raz. I kolejny. Bronia nie wierzyła, iż komuś może zależeć na kobiecie z dwójką dzieci. Jej własny mąż o nich zapomniał, nie zadzwonił ani razu od roku. A ten obcy pytał, interesował się, pomagał.
W końcu wybuchnęła:
— Mam dwoje dzieci!
— Wspaniale — uśmiechnął się. — To w weekend idziemy do zoo.
Zaniemówiła. On nauczył jej syna grać w warcaby, córkę — jeździć na łyżwach. Biegał do apteki w środku nocy, gdy któreś chorowało. Bronia próbowała go odepchnąć, ale on tylko się uśmiechał:
— Myślisz, iż pozwolę uciec takiej kobiecie? Wyjdziesz za mnie?
Minęło pięć lat. Bronia jest żoną Jacka. Mają czwórkę dzieci — dwoje wspólnych i dwoje z pierwszego małżeństwa. Wszyscy sąsiedzi mówią, jak bardzo podobne są do Jacka.
— Naprawdę stają się do ciebie podobni — szepcze mu nocą.
— A jak inaczej? Kocham ich. Są częścią ciebie. A więc i częścią mnie.