Dlaczego zgodziłem się, żeby mój syn i synowa zamieszkali ze mną? Sam nie wiem.
Jestem Jan Kowalski, mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu na jednym z osiedli w Krakowie. Mam sześćdziesiąt trzy lata, jestem wdowcem. Emerytura skromna, ale starcza na życie. Gdy dwa lata temu mój syn Marek wziął ślub, cieszyłem się jak każdy ojciec. To jeszcze młody chłopak ma trzydzieści jeden lat, a synowa Elżbieta jest od niego trochę młodsza. Pobrali się, stanęli na ślubnym kobiercu, ale własnego kąta nie mieli. Powiedzieli: Tato, na trochę wprowadzimy się do ciebie. Zaraz uzbieramy na wkład własny i się wyprowadzimy.
Jak głupi uradowałem się myślałem, iż będę niańczył wnuki. I ich wpuściłem. A teraz sam nie wiem, jak się z tego wyplątać. Bo owo na trochę trwa już dwa lata, a wszyscy żyjemy w nerwach.
Na początku starałem się nie wtrącać. Młodzi, niech się ułożą. Nie przeszkadzałem, gotowałem, prałem, robiłem, co trzeba. Potem Elżbieta zaszła w ciążę. Wcześnie, pomyślałem skoro Pan Bóg dał, to tak miało być. Urodził się wnuk, Jakub. Śliczny chłopczyk. Tylko iż z jego narodzinami poszły wszystkie oszczędności. Każdy wie, ile kosztuje dziecko: pieluchy, mleko, kaszki drogo, a Elżbieta chce tylko markowe towary, zawsze świeże, zagraniczne.
Pomagam, owszem. Ale nie jestem służącym. A jednak zostałem niańką, kucharką i sprzątaczem w jednym. Młoda matka jest strasznie zmęczona. Podobno Jakub nie daje jej spać. Więc leży w łóżku do południa, przyklejona do telefonu. Dziecko w kojcu. Ona na kanapie. Telewizor włączony, obiad gotowy, podłoga umyta, wnuk wykąpany. A Elżbieta narzeka, iż jest wypalona.
A mój syn? Marek idzie do pracy i wraca ze zwieszoną głową, choćby nie odezwie się. Jak próbuję zagadać, od razu się wymiguje. Mówi: Tato, nie wtrącaj się. A Elżbieta zachowuje się, jakby to był jej dom. Ja jedno słowo, ona trzy. I zawsze podniesionym tonem. Potem Marek mówi, iż gnębię jego żonę. Gnębię! Ja, który tyle dla nich robię!
Nie wiem już, co robić. Mówię Markowi: Synu, znajdźcie sobie coś do wynajęcia. Jestem zmęczony. A on: Nie mamy pieniędzy, tato. Zaproponowałem zamianę mieszkania: ja bym wziął kawalerkę, a oni zebrali na wkład i żyli jak dorośli. Sami by za siebie odpowiadali. Wnukowi pomagałbym trochę, jakbym mógł. Ale nie, syn tylko kiwa głową, a nic się nie zmienia.
Rozumiem, iż młodzi, iż trudno. Ale ja też nie jestem ze stali. Mam problemy z ciśnieniem, bolą mnie stawy, nie śpię po nocach. A jak mnie potrzebują zaraz biegam do szpitala, na zastrzyki, dniami siedzę z wnukiem. A jak powiem, iż jestem zmęczony, patrzą na mnie jak na zdrajcę.
Ostatnio było wielkie nieporozumienie. Wstałem rano, posprzątałem kuchnię, ugotowałem kaszkę dla wnuka, jak zawsze. Elżbieta wstała i oznajmiła: Po co znów te domowe? Mówiłam, iż chcę ze słoiczka! Nie wytrzymałem. Powiedziałem, iż jestem dziadkiem, a nie kucharką. Że powinni sami się utrzymywać. Ona się rozpłakała, Marek stanął po jej stronie, trzasnęli drzwiami i wyszli. Po godzinie wrócili, jakby nigdy nic. choćby przeprosić nie potrafili.
Teraz codziennie budzę się i myślę: po co ich tu wpuściłem? Czemu nie postawiłem sprawy jasno od początku? Może dlatego, iż jestem ojcem. Bo kocham syna. Ale coraz częściej łapię się na tym, iż kocham, ale jestem wykończony. I gdy siadam brać leki na ciśnienie, myślę może czas ich wykopać? Będzie mi ciężko, ale przynajmniej nie oszaleję.
I powiedzcie mi czy tylko ja jestem taki naiwny? Czy może są jeszcze inni w moim wieku, którzy dają się w to wciągnąć?













