Przecież, po co ja wpuściłam syna z synową do siebie — do tej pory nie rozumiem.
Jestem Wiera Szymonowna, mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu na jednym z osiedli sypialnych w Gdańsku. Mam sześćdziesiąt trzy lata, jestem wdową. Moja emerytura jest skromna, ale na życie wystarcza. Kiedy mój syn Marian ożenił się dwa lata temu, byłam szczęśliwa, jak każda matka. Młody — trzydzieści jeden, synowa Zuzanna — młodsza o kilka lat. Pobrali się, wzięli ślub kościelny, ale nie mieli gdzie mieszkać. Powiedzieli: „Mamo, pozwól nam trochę pomieszkać u ciebie. niedługo zbierzemy na wkład własny do kredytu hipotecznego i się wyprowadzimy”.
Ja, jak głupia, ucieszyłam się: wnuki, myślę, będę niańczyć. I wpuściłam ich. A teraz sama nie wiem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Bo to „trochę” zamieniło się w dwa lata, a żyć się nie da — ani im, ani mnie.
Na początku starałam się nie wtrącać. Młodzi, rodzinę zakładają, przyzwyczajają się do siebie. Nie przeszkadzałam, gotowałam im, prałam, wszystko jak trzeba. Potem Zuzanna zaszła w ciążę. Wcześnie, ale myślę — Boże dał, więc tak ma być. Urodził się wnuk, Mateusz. Cudowne dziecko, ale wraz z jego narodzinami wszystkie „oszczędności” gdzieś się rozwiały. Wszyscy wiemy, ile kosztuje dziecko: pieluchy, mieszanki, słoiczki — wszystko drogie, a Zuzanna tylko markowe produkty chce, tylko świeże, tylko importowane.
Nie mam nic przeciwko pomocy, ale nie jestem przecież gospodynią domową. A wyszło na to, iż jestem niańką, kucharką i sprzątaczką w jednym. Młoda mama jest „bardzo zmęczona”. Mateusz jej, widzicie, spać nie daje. Więc leży do południa, z telefonem przy boku. Dziecko — w kojcu. Ona sama — na kanapie. Telewizor gra, ja obiad ugotowałam, podłogi umyłam, wnuka wykąpałam. A Zuzanna narzeka, iż jest „zamotana”.
A syn? Marian wychodzi do pracy i wraca, ze spuszczonym wzrokiem, milczy. Jak tylko próbuję rozmawiać — od razu ucina. Mówi: „Mamo, nie wtrącaj się”. A Zuzanna jak prawdziwa gospodyni w domu. Ja jedno słowo, ona trzy — na podniesionych tonach. Potem syn mi wyrzeka, iż niby „uciskam” jego żonę. Uciskam! To ja, która ich obu ciągnie!
Naprawdę nie wiem, co robić. Mówię Marianowi: „Synku, poszukajcie wynajmowanego mieszkania. Jestem zmęczona”. A on — „Nie mamy pieniędzy, mamo”. Zaproponowałam im opcję: wymieńmy mieszkanie. Wezmę sobie kawalerkę, a wy dorzućcie się, weźcie kredyt i żyjcie jak dorośli ludzie. Sami się utrzymujcie. Będę pomagać tylko wnukowi, i to — w miarę sił. Ale nie, syn tylko kiwa głową, a nic się nie zmienia.
Rozumiem, iż są młodzi, iż jest ciężko. Ale ja też nie jestem ze stali. Mam nadciśnienie, problemy ze stawami, bezsenność. A kiedy tylko im potrzebna jestem — od razu się zrywam, czy do szpitala, czy na zastrzyki, czy z wnukiem siedzę całe dni. A kiedy mówię, iż jest mi ciężko — patrzą na mnie jak na zdrajczynię.
Ostatnio doszło do prawdziwej awantury. Wstałam rano, posprzątałam kuchnię, ugotowałam wnukowi kaszę, wszystko jak zawsze. A Zuzanna wstała i mówi: „Dlaczego znów nie takie kaszki? Przecież mówiłam, iż w słoiczkach!” Nie wytrzymałam. Powiedziałam, iż jestem babcią, a nie robotem kuchennym. Że powinni sami utrzymywać swoją rodzinę. Ona w płacz, syn się za nią wstawił, drzwi trzasnęły, wyszli. A po godzinie wrócili — jakby nigdy nic. choćby nie przeprosili.
Teraz każdego dnia budzę się i myślę: po co ich wpuściłam? Dlaczego na swoim nie postawiłam na początku? Bo matka jestem. Bo kocham syna. A teraz coraz częściej łapię się na myśli — kocham, ale zmęczona jestem. I kiedy siadam, by wziąć tabletki na ciśnienie, myślę — może naprawdę czas ich wyrzucić? Szkodzę sobie, ale przynajmniej nie zwariuję.
I powiedzcie mi — czy tylko ja jestem tak naiwna? Czy ktoś w moim wieku też wpada w taką pułapkę?