12 listopada 2025
Cichy wieczór. Ulica pusta, jedynie rozproszone latarnie rzucają żółte plamy światła na bruk. Stoję przed nią, a między nami rozciąga się przepaść, choć jesteśmy tak blisko, iż mogę dostrzec drżenie jej rzęs.
Już mnie nie kochasz? pytam, choć odpowiedź znam.
Lecz nadzieja to dziwna rzecz. Przetrwa choćby wtedy, gdy rozum szepcze: Wszystko skończone.
Nie patrzy mi w oczy. Jej palce nerwowo przesuwają frędzle szalika tego samego, który podarowałem jej zimą ubiegłego roku, kiedy jeszcze razem się śmialiśmy. Wtedy jej śmiech był najcenniejszym dźwiękiem na świecie.
Kocham ale nie tak, jak dawniej.
Głupio, ale te słowa zabierają mi oddech, niczym dłonie ściskające gardło i powoli przyduszające.
Jak? mój głos brzmi obco, przygnębiony. Jak przyjaciela? Jak wspomnienie? Jak starą piosenkę, którą kiedyś nuciliśmy z serca, a teraz odtwarzamy tylko w tle?
Cisza.
Pamiętam wszystko.
Pamiętam, jak po raz pierwszy wzięła mnie za rękę, jakby bała się, iż uciekę. Jak szeptała nocą: Jesteś mój, i wtedy świat wydawał się nieskończenie dobry. Jak marzyliśmy o podróżach, domu nad morzem, dzieciach
A teraz?
Teraz patrzy na mnie, ale nie widzi. Jakbym stał się jedynie cień, duch przeszłości, który przeszkadza jej iść dalej.
Po co? pytam, drżącym głosem. Po co tak postępujesz? Po co mówisz, iż kochasz, gdy w twoich oczach nie ma już ognia? Po co całujesz mnie w policzek, jakbyśmy byli krewni, a kiedyś twoje usta płonęły niczym płomień?
Drży.
Nie chciałam cię zranić
Ale zraniłaś.
Uczucia po prostu odchodzą.
Nie, kręcę głową. Uczucia nie odchodzą same. Zostają zdradzone. Zabijane kropla po kropli obojętnością, kłamstwem, tchórzostwem.
Odwraca się. Widzę, jak trudno jej, ale nie przynosi mi ulgi. Bo ja wciąż ją kocham. Ona już nie.
Minęło trochę czasu. Rok. Może dwa? Już nie liczę. Życie toczyło się dalej praca, spotkania, puste rozmowy z ludźmi, którzy nie zostawiali śladu w sercu. Nauczyłem się uśmiechać bez radości, śmiać się bez szczęścia. Zdawało się, iż część mnie zdolna do prawdziwej miłości zniknęła na zawsze, razem z nią.
Pewnego dnia przypadek, ironia losu, a może po prostu reguła zobaczyłem ją.
W tej samej kawiarni, przy stoliku przy oknie, gdzie kiedyś przy świetle świec szepnęliśmy sobie słowa, które wydawały się wieczne. Teraz siedziała przy nim nieznajomy mężczyzna. Jego ręka spoczywała na jej kolanie, a ona śmiała się, odchylając głowę, a promień słońca bawił się w jej włosach, tak jak kiedyś bawił się w moich.
Zamarłem.
Serce, które wydawało się od dawna zamienione w kamień, nagle pchnęło się naprzód głupie, dzikie, przeciw logice. Pamiętało. Rozpoznało ją.
W tym momencie podniosła wzrok.
Nasze spojrzenia się spotkały, a czas zachylił się na chwilę.
W jej oczach przemyciło się coś nieuchwytnego. Może żal? A może wstyd? Albo jedynie krótkie wspomnienie, iż kiedyś między nami było coś więcej niż przypadkowe spotkanie?
Nie zdążyłem się domyślić.
Odrzuciła wzrok, jakby się poparzyła, a jej palce instynktwnie zacisnęły dłoń mężczyzny. Powiedziała mu coś, uśmiechnęła się ale uśmiech był napięty, prawie wymuszony.
Ja
Po prostu przeszedłem obok. Nie zwolniłem kroku, nie odwróciłem się, nie dałem sobie ani chwili na fałszywą nadzieję.
Bo czasem najpotężniejsze, co możesz zrobić, to odejść. Nie patrząc wstecz.
Jednak miasto pamiętało.
Kamienica, przy której kiedyś biegaliśmy pod letnim deszczem, śmiejąc się i potykając. Ławka w parku, przy której po raz pierwszy powiedziała: Boję się cię stracić ironią losu, prawda? choćby powietrze w tej przeklętej kawiarni wciąż niosło jej zapach lekki, kwiatowy, zwodniczo delikatny.
Wyszedłem na zewnątrz. Zimny wiatr uderzył w twarz, ale to było pożądane suszył to, co nie powinno być widoczne. Telefon w kieszeni wibrował kolejne powiadomienie, kolejna pustka. Wyciągnąłem go automatycznie, a ekran rozświetlił zapis na portalu społecznościowym: Rok temu. Byłeś tutaj. Fotografia. My. Jej głowa oparta na moim ramieniu, moje palce w jej włosach.
Zanim mogłem zareagować, wyłączyłem telefon.
Usunąć?
Palec zawisł nad ekranem. Rok nosił to w sobie jak odłamek, jak drzazgę, jako dowód, iż to wszystko naprawdę się zdarzyło.
Hej!
Głos zza pleców. Odwróciłem się.
Kelnerka z kawiarni, zadyszana, podniosła czarny szalik.
Panie zapomniał Pan uśmiechnęła się.
To nie był mój.
Mimo to wziąłem go. Wełna była miękka, prawie żywa w dłoniach.
Dziękuję odparłem.
Wtedy zrobiła coś, czego nie spodziewałem.
Boli pana bardzo? zapytała cicho, dziecinnie prostolinijnie.
Spojrzałem na nią naprawdę. Brązowe oczy, piegi, niepewność w głosie.
Tak kiedyś odpowiedziałem szczerze.
A teraz?
Uświadomiłem sobie, iż trzymam w ręku obcy szalik. Czyjąś historię, czyjeś uczucia.
Teraz po prostu żyję odparłem.
Skinęła głową, jakby zrozumiała coś istotnego.
Chce pan kawę? nieoczekiwanie zaproponowała. Właśnie kończę zmianę.
Uśmiechnąłem się. Prawdziwy uśmiech, po raz pierwszy od miesięcy.
Tak, poproszę.
Nalewała kawę do grubego porcelanowego kubka nie tego standardowego, którego używają goście, ale swojego, z małym pęknięciem przy uchwycie i ledwie zauważalnym kwiatowym wzorem na brzegach.
Cukier? zapytała, już znając odpowiedź.
Dwa cukierki odparłem, choć zwykle piję czarną.
Włożyła dwa kawałki cukru, które delikatnie dzwoniły, dotykając dna. Kawa była mocna, z lekko goryczkowym posmakiem, ale dokładnie taka, jakiej potrzebowałem w tej chwili. Wypiłem łyk i nagle poczułem prawdziwy smak życia.
Jak? odwróciła się przy ladzie, obserwując mnie.
Jak życie gorzkie, ale z nadzieją na słodycz odpowiedziałem.
Rozbawiła się, a wtedy zadzwonił telefon jej zmiana naprawdę się skończyła.
Poczeka pan na mnie przy wyjściu? poprosiła, gwałtownie zdejmując fartuch. Przebiorę się.
Skinąłem głową, patrząc, jak znika w zapleczu. Kawiarnia była pusta, jedyny barman leniwie wycierał szklanki. Rzucił na mnie ocenny wzrok, po czym mrugnął znacząco:
Bronka rzadko zaprasza kogoś na spacer po zmianie.
Czy to znaczy, iż mam szczęście? zapytałem.
To znaczy, iż jesteś wyjątkowy uśmiechnął się i odwrócił, dając do zrozumienia, iż rozmowa dobiegła końca.
Wyjątkowy. Dziwne słowo po wszystkim, co się wydarzyło.
Gdy Bronka wyszła już bez uniformu, w prostych dżinsach i rozciągniętym swetrze, z mokrą kosmykiem włosów, który spieszyła związać za ucho nagle zrozumiałem, iż chcę w to uwierzyć.
Pójdziemy? zapytała, kręcąc głową.
Pójdziemy wstałem, zostawiając na stoliku pieniądze za kawę, które wydawały się warte więcej niż jej cena.
Na zewnątrz czekał wieczór nie ten chłodny i obojętny, co kiedyś, ale nowy, pełen obietnic.
Dokąd? spytała Bronka, a w jej głosie brzmiało to samo niecierpliwe pulsowanie, co w moim sercu.
Spojrzałem w górę na pierwsze rozświetlające się gwiazdy.
Naprzód powiedziałem.
I poszliśmy nie w stronę, gdzie leżały połamane marzenia i stare fotografie, ale w głąb wąskich uliczek, gdzie światło latarni rozbijało się w kałużach, a zapach pieczonych kasztanów mieszał się z wieczorną chłodą.
Wiesz, co jest najdziwniejsze? nagle rzekła Bronka, skacząc zręcznie przez szczelinę w bruku. Nie zapytałaś, dlaczego cię zawołałam.
Bo to nieistotne odpowiedziałem, łapiąc jej wzrok. Ważne, iż przyszedłem.
Szczypnęła wargę, jakby zastanawiając się, czy dalej mówić, ale nagle przerwała.
Widziałam cię wcześniej.
W kawiarni?
Nie wskazała na małą ławkę z odłupianym blatem. Tutaj. Siedziałeś zeszłej jesieni, trzymając w ręku kopertę. Potem ją rozerwałeś i odszedłeś.
Mroźna fala przeszła po plecach. Ta koperta. Bilety do Wenecji, na które nigdy nie poleciliśmy.
Dlaczego zapamiętałaś właśnie to?
Bo dotknęła mojej dłoni opuszkami palców wyglądałeś tak, jakbyś tracił coś ostatniego. A tego dnia znalazłam bezdomnego szczeniaka. Pomyślałam równowaga wszechświata. Ktoś traci, ktoś znajduje.
W oddali zadzwoniły dzwonki kościelne. Nagle zdałem sobie sprawę, iż stoję na przekręcie dosłownie i w przenośni.
I co? zapytałem chropliwie. Kim jestem teraz? Tym, który traci, czy tym, który znajduje?
Bronka stanęła na palcach, przybliżyła twarz tak blisko, iż poczułem zapach jej pomadki słodkiej, z nutą wiśni, po czym delikatnie pocałowała mnie w policzek.
To zależy tylko od ciebie.
W tej chwili albo pierwsz liść opadł mi prosto na ramię, jak znak przeznaczenia, albo gdzieś w mieście moja była w tym samym momencie odwróciła się, czując, iż kolejny kawałek przeszłości odrywa się od niej.
Nie czekałem na odpowiedź. Po prostu wziąłem Bronkę za rękę i poprowadziłem obok zamkniętych sklepów, pod mostami, nieznanymi zaułkami.
Jesteś pewna? zaśmiała się.
Po raz pierwszy od dawna tak.
Ulice były puste, jedynie rzadkie latarnie rysowały długie cienie na asfalcie. Bronka szła obok, jej ramię czasem stykało się z moim przypadek czy nie, nie miałem odwagi zapytać.
Dokąd teraz? szepnęła, a jej głos zlał się z szelestem liści pod stopami.
Spojrzałem przed siebie, na ciemną wstęgę drogi, wiodącą między śpiącymi domami.
Nie wiem. Po prostu idziemy.
Skinęła głową i ruszyliśmy razem nie spiesząc się, nie oglądając wstecz, nie zastanawiając się, co czeka za zakrętem.
Bo czasem najważniejsze nie jest miejsce docelowe, ale osoba, która idzie obok.
Lekcja, którą wyniosłem: miłość może przybrać wiele form, ale jedyną prawdziwą drogą jest podążanie naprzód, akceptując zarówno straty, jak i nowe spotkania, i nie pozwalając przeszłości trwale zablokować serca.













