Deszcz w drodze do radości

newsempire24.com 6 dni temu

Deszcz przynosi szczęście

Po gorącym lecie nadeszła chłodna i wilgotna jesień, z przenikliwym wiatrem i niekończącymi się ulewami.

Zmęczona wiatrem i monotonnym deszczem, Kalina weszła do sklepu, by odpocząć od niepogody i przy okazji kupić coś na obiad. W środku było ciepło, sucho i jasno. Powoli przemieszczała się między półkami, przyglądając się opakowaniom.

Nabrała cały koszyk produktów. W dziale warzywnym wzięła cytrynę i kiść winogron. Wyobraziła sobie, jak siądzie z podwiniętymi nogami na miękkiej kanapie przed telewizorem, pijąc gorącą herbatę z cytryną i podjadając dojrzałe winogrona. A może wypije trochę wina, by szybciej się rozgrzać?

Zatrzymała się przy półce z wędlinami, zastanawiając się, co wybrać. W tej chwili zjadłaby wszystko. Od rana nie miała w ustach choćby ziarnka maku. Przełknęła ślinę i sięgnęła po kiełbasę – nie trzeba jej gotować. Jej dłoń natknęła się na inną rękę, sięgającą po ten sam kawałek.

Kalina cofnęła dłoń i odwróciła głowę. Obok stał wysoki, przystojny mężczyzna. Modna fryzura z delikatną siwizną na skroniach, brązowe oczy, pełne usta. Do tego czarne palto. Wszystko, co lubiła.

— Przepraszam — powiedział, pokazując w uśmiechu równiutne, białe zęby.

*Hollywood może się schować. Jak z okładki magazynu. Tacy nie chodzą zwykle do Biedronki po kiełbasę*, pomyślała. Gorąco rozlało się po niej od jego uśmiechu. Z trudem oderwała wzrok i odeszła od półki. *Gapiłam się jak sroka w gnat*, beształa się w myślach, idąc do kasy.

Zobaczyła swoje odbicie w szybie z napojami i przeraziła się. *Boże, co za szopa. Co on o mnie pomyślał? A zresztą, co za różnica. On to świat, ja — zupełnie inna galaktyka*. Wyrzuciła produkty z koszyka na taśmę. Ktoś obok położył to samo, a choćby tę samą kiełbasę.

Musiała zbyt długo wpatrywać się w cudze zakupy, bo usłyszała:

— Mamy podobne gusta, nie sądzi pani?

Kalina znów ujrzała przystojniaka i jego olśniewający uśmiech.

— Co tu ma do gustu? Zwykłe zakupy. Połowa klientów ma takie same — odparła i odwróciła głowę, przypominając sobie, iż wygląda jak zmoczony kundel.

— Racja — zgodził się.

*Ja cała rozczochrana od wiatru, a on jakby prosto z fryzjera*. Wyobraziła sobie, jak sprężyste i gęste są jego włosy, i natychmiast się opamiętała. *Zobaczyła przystojniaka i ślina cieknie? Zapomnij. To nie dla ciebie*.

Spakowała zakupy do torby, zapłaciła i, zmuszając się, by na niego nie patrzeć, ruszyła do wyjścia. Na zewnątrz podmuch wiatru uderzył ją w twarz, jakby mścił się za ucieczkę pod dach. Zupełnie zapomniała, jaka jest pogoda. Za nią otworzyły się drzwi.

— Niezbyt spacerowa aura. Mieszkają pani niedaleko? — zapytał mężczyzna, który wyszedł za nią.

— A co? — zaniepokoiła się.

— Jestem samochodem, mogę podwieźć.

Kalina nie wiedziała, co odpowiedzieć. *Pewnie wie, jak działa na kobiety. Na maniaka nie wygląda*, rozmyślała. *A ile w życiu widziałaś maniaków?* — spytał wewnętrzny głos. *To pierwszy*, przyznała. *No i co, nie wsiądziesz? Pójdziesz w deszczu prawie przystanek? Nie bądź głupia, zgódź się, zanim odjedzie*.

*Jeśli choćby maniak, to przynajmniej przystojny*. Rozbawiła ją ta myśl. Zeszli ze schodów, a on otworzył przed nią drzwi od pasażera.

— Proszę. Niech pani poda torbę, odłożę z tyłu, będzie wygodniej.

W środku było ciepło, sucho i cicho. Mężczyzna wsiadł, przekręcił kluczyk, silnik zareagował miękkim pomrukiem, jak oswojone zwierzę.

— Gdzie panią zawieźć? — spytał, patrząc na nią.

— Ulica Słowackiego, szesnaście. W stronę dworca — dodała.

— Wiem — odparł i ruszył.

Kalina wpatrywała się przed siebie, obserwując, jak wiatr szarpie płaszcze przechodniów i wywraca parasole. Co chwilę zerkała na jego dłoń na kierownicy. Jechał spokojnie, pewnie trzymając kierownicę. *Cały taki idealny… Podoba ci się? Rozmarzyłaś? Zawiezie i tyle, więcej go nie zobaczysz*, myślała ze smutkiem.

— Jestem Krzysztof. A pani? — spytał.

Chciała odpowiedzieć coś w stylu *wołają wołają*, ale uznała, iż to zbyt dziecinne. I czemu się na niego wkurza? To jego wina, iż urodził się taki przystojny?

— Kalina — powiedziała.

— Piękne imię. W przedszkolu lubiłem jedną dziewczynkę. Mówiła na siebie Kala. Obiecałem, iż się z nią ożenię.

— I co, ożeniłeś się?

— No… To było przedszkole.

Dopiero teraz usłyszała cichą muzykę. Grała wcześniej? Czy tak bardzo skupiała się na jego urodzie, iż niczego nie zauważała?

Usłyszała nie tylko muzykę, ale i wyczuła zapach skóry i czegoś jeszcze. Jakby wróciły jej zmysły. Przesunęła się na siedzeniu, by było jej wygodniej.

— Która klatka? — spytał.

Dopiero teraz zobaczyła swój dom. *Ależ szybko. A ja już myślałam, iż tak długo pojedziemy. Rozmarzyłaś się. Zapomnij*, nakazała sobie.

Samochód stanął, Kalina wysiadła, znów pod naporem wiatru.

— A zakupy? — zawołał za nią, wysiadł i podszedł z torbą.

— Dzięki — wzięła torbę i, nie patrząc na niego, ruszyła do klatki.

Długo grzebała w kieszeni po klucze. W końcu otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Dopiero wtedy odetchnęła. I usłyszała warkot silnika. Stał i czekał, aż wejdzie.

*Boże, jak ja wyglądam?* — pomyślała, patrząc w lustro w windzie. *Tacy mężczyźni nie są samotni. Pewnie ma żonę, taką samą piękność, dziecko — jego kopię, a może niejedno. Podwiózł i zapomnij*.

Codziennie teraz wstępowała do skleKażdego dnia teraz zaglądała do tego sklepu, ale przystojny nieznajomy już się nie pojawił — aż pewnego deszczowego wieczoru, gdy biegła do domu z płaczącą Olenką w ramionach, jej wzrok nagle przykuła znajoma sylwetka pod złamanym parasolem, stojąca pod latarnią jak duch z przeszłości, który w końcu odważył się wyjść z cienia.

Idź do oryginalnego materiału