Na pierwszy rzut oka Domy bez brwi jawią się jako zbiór przedmiotów-poszlak. Rozmieszczone w jasnej przestrzeni, wydają się czyste i uporządkowane, układając się w zwięzłą układankę kilku historii. Każda z nich opowiada coś innego, choć wszystkie zakorzenione są w tym samym uniwersum – świecie monumentalnych, chłodnych budynków; pozbawionych emocji i niezdolnych do ich wywoływania. Jednocześnie prace sugerują, iż za ich ścianami kryje się coś więcej niż tylko mieszkania i lokale użytkowe.
Kuratorka Zuzanna Mielczarek proponuje odbiorcom ekspozycję, która oscyluje wokół zagadnienia szeroko pojętej architektury miejskiej. W kwestii tego tematu można jej zaufać – jest badaczką architektury i kuratorką wielu projektów osadzonych w tym obszarze, chociażby piętnastej edycji festiwalu Narracje w Gdańsku. Tam, w ramach stworzonej wspólnie z Mateuszem Włodarkiem koncepcji kuratorskiej, na warsztat wzięła osiedle mieszkaniowe Niedźwiednik – potraktowane jako uzdrowisko. Wspólnie z mieszkańcami szukali miejsc, które łączą się z ich powszednimi rytuałami i osiedlowymi historiami.

Szacunek dla otoczenia. Narracje #15

W Turnusie kuratorka w centrum uwagi stawia zupełnie inne cechy budynków. Sam tytuł – Domy bez brwi – jest pewnego rodzaju łamigłówką, która może brzmieć nieco zabawnie czy przewrotnie; przywołuje wspomnienia z dzieciństwa, które dla wielu osób nie są jedynie reminiscencjami, ale niemal codziennym elementem obcowania z architekturą miejską. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie dopatrywał się oczu i buzi w fasadach starych kamienic albo nie zauważał w kształcie budynku figur śpiących stworzeń fantastycznych.






Ekspozycja zwraca uwagę właśnie na niuanse, czyli „brwi domów”. Te elementy ludzkiej twarzy mogą – jak twierdzą współczesne makijażowe guru – w zupełności zmienić jej wyraz. Czasami same brwi świadczą o emocjonalnej ekspresji: ściągnięte, uniesione czy jakkolwiek wygięte. Domy bez brwi jednak nie powodują w nas szeregu emocji, bo nie mają środków, aby takowe wywołać. Mimo tego prace, które pojawiły się na wystawie, są jak odświeżająca wizyta u kosmetyczki na regulację brwi z laminacją. W przestrzeni galerii rozmieszczono je w sposób pozornie przypadkowy. Odpowiadają sobie nawzajem w temacie standaryzacji i ujednolicania zabudowy, ale jednocześnie każda stanowi osobny mikrokosmos w architektonicznym wszechświecie, niczym różniące się budynki odrębnych deweloperów na jednym osiedlu. To rodzi pytanie: czy mamy do czynienia z dziełami starannie zestawionymi, czy raczej „po prostu” wrzuconymi w przestrzeń i pozostawionymi samym sobie na podobieństwo deweloperskiego chaosu?
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie dopatrywał się oczu i buzi w fasadach starych kamienic albo nie zauważał w kształcie budynku figur śpiących stworzeń fantastycznych.
Nowe budynki mieszkalne, które uwiecznił na fotografiach Kuba Rodzewicz, są czyste, białe, wręcz nieskalane. Pozbawione wyrazu, w swojej prostocie wyglądają niemal jednakowo. Same fotografie również są na pozór bardzo zwyczajne, niewyróżniające się, co podkreśla jednakowość uwiecznionych na nich budynków. Czy w takiej sytuacji sensowne jest dopisywanie autorstwa tym blokom? Kompilując je ze sobą, można by pomyśleć, iż wyglądają jak wygenerowane w programie do projektowania – i to takim o nazwie równie przewrotnej, jak sama idea. We wspomnianym na jednej z fotografii Poznaniu funkcjonuje właśnie taka firma, ATANER, której można przypisać rolę „generatora osiedli”. Jej projekty powstają w dużej liczbie w spójnym, powtarzalnym stylu, a sama nazwa jest po prostu anagramem imienia żony właściciela – Renaty.
Koncept nieskończoności osiedlowych „renderów” podejmuje w formie bardziej dosłownej Rafał Ziemiński. Na kineskopowym telewizorze można obejrzeć wirującą wieżę paczkomatów, które w ciągu ostatnich lat stały się nieodłącznym elementem każdego osiedla mieszkaniowego. Paczkomaty stały się też symbolem wygody – im bliżej mieszkania się znajdują, tym lepiej. Podobnie jak bloki – nie posiadają „brwi” i niemal wszystkie są identyczne, zmienia się jedynie ich długość. Wideo jest jedynym dynamicznym elementem wystawy i w sumie bliżej mu do funkcji ruchomego obrazu. Hipnotyzujące i wiecznie zapętlone paczkomaty przypominają bardziej dystopijny scenariusz rzeczywistości niż bezpośrednią reklamę wygód, jakie oferują te urządzenia.






Skoro o funkcjach mowa, to jednej z nich – w kontekście mieszkań – przygląda się w dwóch pracach Jan Domicz, opowiadający o przeobrażaniu mieszkań w hotele czy przestrzenie na wynajem krótkoterminowy. Na ścianie galerii widnieje mały przedmiot – kłódko-schowek, który lokatorzy sąsiadujących mieszkań zakleili taśmą. Jest on symbolem małego buntu mieszkańców przeciwko postępującemu zjawisku komercjalizacji mieszkań. Bezpośrednio z Keys inside (sealed) łączy się druga z prac Domicza – stos ulotek umieszczonych na podłodze nieopodal. realizowane są one w oczywistej symbiozie, ponieważ ulotki zostały przygotowane dla mieszkańców bloku, gdzie, jak wynika z tytułu pracy, co ósme mieszkanie to hotel. Obiekty działają niczym dowody mikrozbrodni popełnionej na społeczności lokatorskiej. Są realne i namacalne, co tym bardziej prowokuje do uświadomienia sobie skali zjawiska.

Mit mieszczańskości. Rozmowa z Zuzanną Mielczarek i Mateuszem Włodarkiem

Wróćmy na chwilę do „brwi”, których kontekst można spokojnie rozszerzyć od fasad domów po same mieszkania. Ich brak na budynkach musi mieć w końcu jakieś odbicie we wnętrzach – zewnętrzna brzydota najpewniej musi jakoś rezonować w środku. Praca Olgi Truszkowskiej wpisuje się właśnie w ten element „bezbrwiowej” układanki. Artystka zbudowała kolumnę z paneli podłogowych – niektórych niemal nienaruszonych, innych porwanych na strzępy. Powstały obiekt, ustawiony niczym totem, udowadnia niemożliwość zadomowienia się w miejscu, które teoretycznie do tego stworzono. Okazuje się, iż nowe budownictwo funkcjonuje bardziej „na pokaz” niż spełnia funkcję mieszkalną, bo powstało według wzorca nieprzystosowanego dla ludzi.




Jedynymi pracami na wystawie, które posiadają „brwi” w samej swojej formie, są te autorstwa Jolanty Wołocznik. Obiekty wyciosane z marmuru i serpentynitu przedstawiają scenerie mikromieszkań, klitek zawieszonych gdzieś pomiędzy mieszkaniem a schowkiem na miotły. Na zawsze wykute w kamieniu, dokumentują najzwyczajniejsze, codzienne sceny domowe, o których łatwo powiedzieć: „rel”. Rzeźby same w sobie są nieidealne, z widocznymi ubytkami i niedoskonałościami, co tylko działa na ich korzyść. Choć ilustrują przytulne i miłe sytuacje domowe, są ciężkie i toporne. To rodzi pytanie: czy niezależnie od miejsca i jego rozmiaru można się zadomowić wszędzie?
Wystawa Domy bez brwi odpowiada: „Ależ oczywiście, iż tak, ale kto powiedział, iż będzie łatwo?”. Mielczarek z zaproszonymi artystkami i artystami opowiada historie o problemach istotnych, choć na pewnym poziomie niemal niewidzialnych; zjawiskach, które dzieją się tuż obok nas, w naszych blokach i domach, ale nie dostrzegamy ich, dopóki nie dotkną nas samych. Prezentowane prace są raczej dokumentacją dramatycznych sytuacji i drobnych uciążliwości niż szeroko zakrojonym komentarzem na temat obecnej polityki mieszkaniowej i urbanistyki. W galerii panuje spokój i porządek, obiekty i fotografie pozostawiono same sobie. Nie potrzebują dodatkowych środków, by ich historie mogły wybrzmieć i sprowokować do własnych poszukiwań „domów bez brwi”.