Anna Kochnowicz-Kann: Zawsze marzyłeś o projektowaniu mebli?
Marek Owsian: Marzenie to może za dużo powiedziane, jakoś samo tak wyszło. Mój dziadek był stolarzem, a tata u niego pracował, więc jakoś oczywistym wyborem po maturze stała się Technologia Drewna w Wyższej Szkole Rolniczej, która jeszcze za moich czasów studenckich przekształciła się w Akademię Rolniczą.
AKK: I dopiero tam pomyślałeś o projektowaniu?
MO: Nie chciałem być tylko inżynierem. Miałem już żonę…
AKK: …która skończyła Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych.
MO: Jolę poznałem, kiedy miała czternaście lat; ona codziennie przechodziła obok mojego domu w drodze do szkoły, a ja w tym czasie wyprowadzałem psa na spacer. I od tego się zaczęło: ciągle wpadaliśmy na siebie. Byłem wtedy w liceum, a ona jeszcze w podstawówce…
AKK: Cała jej rodzina była zanurzona w sztuce – można było poczuć wewnętrzną presję…
MO: Mama Joli skończyła malarstwo, a tata był dyrektorem Poznańskiej Fabryki Mebli, jego brat był plastykiem w Gdańsku, żona – tak samo, siostra Joli też skończyła PWSSP, jej mąż także…
AKK: Czyli nie miałeś wyjścia: nie mogłeś poprzestać na dyplomie technologa drewna.
MO: No, nie miałem. Ale mówiąc serio, chciałem poszerzyć perspektywę o spojrzenie artystyczne. Mentalnie bliżej mi było wtedy do stolarstwa niż projektowania.
fot. M. Lapis
Gdzieś z tyłu głowy pojawiała się jednak myśl, iż nie chcę realizować cudzych pomysłów, tylko własne. No i pracować z żoną. Bez wykształcenia plastycznego byłoby to prawie niemożliwe.
Istniały wtedy dwie możliwości: albo starać się o uprawnienia przed komisją kwalifikacyjną artystów plastyków, albo zdawać na uczelnię.
AKK: Nie mogłeś mieć pewności, iż się dostaniesz…
MO: Ale bardzo pracowałem na to: godzinami rysowałem i malowałem pod okiem żony. Ona wtedy była już asystentką profesora Władysława Wróblewskiego.
AKK: W szkołach artystycznych poza talentem i pracą potrzeba sporo szczęścia.
MO: Miałem większy problem: by znaleźć się na studiach dziennych, nie można było przekroczyć dwudziestego siódmego roku życia, a ja skończyłem dwadzieścia osiem.
AKK: Zatem…?
MO: Tak się szczęśliwie złożyło, iż z rodzicami żony przyjaźniła się rodzina Hałasów. W tym czasie profesor Rajmund Hałas był prorektorem.
fot. M. Lapis
Rozmawialiśmy o moich planach i wiedziałem od niego, iż moje zdawanie może do niczego nie doprowadzić, bo zgodę na studia będzie musiał wydać minister kultury, a żeby o tę zgodę wystąpić, muszę rektorowi dostarczyć „argumenty”, czyli zdać wstępny egzamin tak, by nie było najmniejszych wątpliwości, iż powinienem dostać indeks.
Zdałem z drugą lokatą.
AKK: Fakt, iż miałeś już zawód, chyba nie ułatwiał ci tych starań?
MO: Na egzaminie teoretycznym faktycznie zadano mi pytanie: po co mi to? Wyjaśniłem, iż po technologii drewna mam – owszem – jakąś wiedzę specjalistyczną dotyczącą materiału, ale brakuje mi wiedzy projektowej, a na tym mi zależy. Chyba przyjęto to dobrze. W każdym razie czułem akceptację komisji. A minister też się zgodził na moje studiowanie…
AKK: I zostałeś studentem żony?
MO: Tak wyszło.
AKK: No, to nie uniknąłeś złośliwych komentarzy…
MO: W praktyce to oznaczało, iż nie mogłem sobie niczego odpuścić: musiałem robić więcej i lepiej niż inni.
AKK: W tym czasie miałeś już dwójkę dzieci, a pensja żony-asystentki była bardziej niż skromna. O spokojnym studiowaniu nie mogło być mowy.
MO: Dlatego na Kórnickiej założyłem pracownię plastyczną z kolegami – z Janem Gradem i Sylwestrem Klusiem. Obaj pracowali na uczelni.
fot. M. Lapis
Postanowiliśmy, iż będziemy projektować i realizować własne meble. Na tamte czasy to było coś niesamowitego. Od taty Joli dostałem tokarkę zrobioną z silnika od pralki i ona długo była naszą podstawową maszyną.
Cięliśmy drewno manualnie, dłubaliśmy manualnie, szlifowaliśmy manualnie…
AKK: Pamiętasz pierwszy mebel, który sprzedaliście?
MO: Jasne! Wcześniej pracowałem w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Meblarstwa i tam zaprojektowałem stół z czterema krzesłami. To właśnie była nasza pierwsza produkcja. Wstawiliśmy komplet do ART-u na Starym Rynku. Ktoś go gwałtownie kupił.
AKK: A skąd mieliście drewno? Przecież to były czasy totalnego niedostatku.
MO: Akurat przy ulicy Święty Marcin, blisko kościoła, rozbierano kamienicę i myśmy stamtąd kupili stuletnie drewno podłogowe ze strychu. To była sosna nieżywicowana, bardzo podobna w strukturze do modrzewia. Z tym się wiąże anegdota…
fot. M. Lapis
Bo tymi naszymi meblami zainteresował się profesor Hałas. Nie wiedział, iż to nasze, choć Kluś był wtedy jego asystentem. Któregoś dnia zapytał panią z ART-u, z czego są zrobione. Kiedy usłyszał, iż z sosny, bardzo się zdenerwował i zarzucił sprzedawczyni ignorancję. Znał się na drewnie, był synem stolarza, miał stolarnię w Krajkowie. Ale tutaj było łatwo o pomyłkę.
Zrobiła się z tego awantura. Kiedy opowieść o tym zaczęła krążyć po Szkole, poszliśmy do niego, wytłumaczyliśmy wszystko i przeprosiliśmy, iż nasze przedsięwzięcie trzymaliśmy w tajemnicy. Skończyło się dobrze, był bardzo zadowolony, iż to nasze dzieło, choć chyba i zaskoczony tą własną wpadką. A od tych mebli zaczęła się nasza produkcja.
AKK: I – jak rozumiem – odtąd jedynym problemem był nadmiar zamówień?
MO: Produkowaliśmy rzeczywiście dużo, ale przede wszystkim gadżety – takie, jak na przykład, kultowy dziś, świecznik-klamerkę Sylwka. Wtedy w Poznaniu działał jeszcze Jan Kapela, też po naszej Szkole; miał galerię na Wielkiej, w której pokazywał trochę wzornictwa i to, co sam robił. Nasza pracownia to była druga firma z taką produkcją.
AKK: A gdzie to sprzedawaliście? Rynek przecież praktycznie nie istniał…
MO: No właśnie ART nas obsługiwał. Gadżety woziliśmy też do różnych galerii w Warszawie, do Leszna… Nie nadążaliśmy z produkcją. A przecież były jeszcze inne realizacje i startowaliśmy w konkursach designerskich. Dołączyła do nas też Jola ze swoimi projektami.
AKK: Wygląda na to, iż trafiliście na dobry czas dla siebie.
MO: To końcówka socjalizmu, w Polsce wszyscy chcieli coraz mocniej czegoś, co kojarzyło się z zachodnim światem. Docierały już do nas stamtąd katalogi wnętrzarskie, ale to wszystko.
fot. M. Lapis
My, z naszymi projektami, wpisywaliśmy się w tamte zachodnie trendy i polskie marzenia. Odnieśliśmy więc sukces. Ale – o, dziwo – naszym największym hitem okazały się… drewniane gałki do drążków zmiany biegów w fiatach 126p, czyli w maluchach.
Na ten pomysł wpadł Janek Grad. Szły w całej Polsce jak przysłowiowe ciepłe bułeczki. Tokarka od taty Joli pracowała na pełnych obrotach, a my na trzy zmiany. Ludzie niemal masowo wymieniali te fabryczne, plastikowe, na nasze.
AKK: Bo w końcu oryginalność zaczęła być możliwa.
MO: Każdy chciał się czymś odróżniać od innych, choćby w drobiazgach domowych czy samochodowych. A nam jedynie brakowało własnego miejsca sprzedaży – żeby nie mieć pośredników, nie ganiać po kraju.
AKK: Dlatego w 1983 roku pojawił się BAZART?
MO: To był pomysł rodzinny.
AKK: Ale wcześniej wasza spółka się rozpadła…
MO: Krótko przed stanem wojennym Janek Grad wyemigrował do Niemiec, a potem do Stanów, a Sylwek Kluś jakiś czas później przeniósł się do Warszawy. Zostałem sam, zatrudniłem ludzi i dalej to ciągnąłem. Rozszerzyłem działalność – projektowałem wnętrza i meble, między innymi do salonów „Yes”.
AKK: Miałeś więc mnóstwo pracy i dołożyłeś sobie kolejną.
MO: Całą wielką rodziną, czyli mama, siostra i brat Joli, Jola oraz ja, doszliśmy do wniosku, iż musimy mieć dla siebie jedno wspólne miejsce, własną galerię. Mama umówiła nas przez sekretariat z prezydentem Andrzejem Wituskim.
fot. M. Lapis
Opowiedzieliśmy mu, czym każde z nas się zajmuje i poprosiliśmy o pomoc w znalezieniu lokalu. Jemu się chyba spodobała idea rodzinnej galerii, bo po jakimś czasie otrzymaliśmy informację o pewnym miejscu na Starym Rynku, które moglibyśmy dostać od miasta. Ładne pomieszczenie, tylko iż w podwórku, a to nam nie odpowiadało, bo potrzebne nam było okno wystawowe, żeby wyeksponować te nasze rzeczy.
Prezydent przyjął naszą odmowę ze zrozumieniem i miesiąc później zaproponował, abyśmy obejrzeli likwidującą się pracownię kuśnierską przy Paderewskiego. I to było to. Prawie osiemdziesiąt metrów kwadratowych, podzielonych na dwie części, plus zaplecze. To było w Bazarze, który sam prowadził jedynie restaurację… Wszystko odnowiliśmy, wymyślając przy okazji, jak z tego, co było dostępne w sprzedaży, zrobić potrzebne nam wyposażenie. Przypominam: rok 1983 – rynek sprzętu prawie nie istniał! Kupioną gdzieś rurę aluminiową pociąłem na kawałki, do każdego dołączyłem oprawkę i tak powstało oświetlenie…
AKK: Czasy sprzyjały kreatywności.
MO: To prawda; dzisiaj wszystko możesz kupić, wtedy – kombinowałeś… W każdym razie, dwa miesiące później, z wielką pompą, otworzyliśmy to nasze miejsce. Nazwę wymyślił profesor Hałas. Ta przygoda trwała pięć lat – do czasu aż Bazar odzyskali dawni właściciele i zaczęli remont.
AKK: Pamiętam to miejsce. Tłumnie tam było i interesująco. Mnie wtedy, bardziej niż stoły czy świeczniki, interesowała biżuteria oraz suknie i płaszcze wiszące pod powałą. Prawdą jest, iż wszystko było inne, wyróżniało się na tle tego, co można było kupić gdzie indziej. Oryginalne.
MO: No i bardzo różnorodne, bo każde z nas pozostawało przy swoim. Były więc też i meble, i gadżety wnętrzarskie. A biżuterię robił tata Joli; po przejściu na emeryturę tym właśnie się zajął i tworzył naprawdę piękne rzeczy.
fot. M. Lapis
Chociaż był to interes rodziny, jednak nie tylko nasze własne rzeczy sprzedawaliśmy – inni artyści też tu wstawiali. Poza tym w części ekspozycyjnej organizowaliśmy wystawy. Przede wszystkim ludzi związanych z uczelnią.
Mieliśmy tu takich artystów, iż inne polskie galerie mogły nam tylko zazdrościć. Okińczyc, Kurzawski, Załecki, Skupniewicz… Odbywały się też obrony dyplomów. Do tego świetna lokalizacja. BAZART gwałtownie stał się miejscem środowiskowych spotkań.
AKK: Galeria jednak zniknęła w 1988 roku…
MO: …a my zaczęliśmy szukać nowego miejsca, bo ten pomysł się sprawdził. Po jakimś czasie otworzyliśmy kolejną – w Pasażu Apollo. To już lata dziewięćdziesiąte. Czasy okropne, popyt na sztukę prawie zerowy.
AKK: Okres transformacji gospodarczej. No i na polski rynek wkracza IKEA, która staje się niemal synonimem elegancji we wnętrzarstwie.
MO: Dokładnie! Zachodnia etykieta załatwiała wszystko. Nasze meble i przedmioty okazały się za drogie. Galeria utrzymała się dwa lata. Parę wystaw udało się zorganizować, parę osób zrealizowało tu swoje przewody doktorskie i habilitacyjne… A potem, przez moment, działaliśmy w podziemiu Pasażu Błękitnego, obok sklepu z antykami. Poszerzyliśmy ofertę o warsztaty z rysunku. Reszta – tak jak dotąd. Ale w sumie też to nie wyszło. Ludzie szli do kawiarni, nie do nas.
AKK: I to was wyleczyło z marzeń o własnym miejscu?
MO: Robiliśmy swoje. Kórnicka ciągle działała, ja miałem też mnóstwo pracy na uczelni, trochę za mało czasu było, żeby zająć się nowymi poszukiwaniami.
AKK: Akademia Sztuk Pięknych, bo tak się wtedy ta uczelnia nazywała, to ważne miejsce w twojej historii.
MO: Zacząłem tam pracować w październiku 1986 roku, cztery lata po dyplomie. Dzięki profesorowi Włodzimierzowi Dreszerowi, który zaproponował mi asystenturę u siebie.
AKK: Dreszer to bionika. Katedra, która otwierała się na działalność stricte naukową.
MO: On ją wymyślił w naszej Szkole i ustawił na bardzo wysokim poziomie. To działało tylko u nas, jeżeli chodzi o polskie uczelnie. Był program i była wizja. Mówiąc najkrócej, bionika to podpatrywanie natury. Dała mi szersze spojrzenie na świat, a potem często stanowiła inspirację w projektach meblarskich. Efekty naszej pracy prezentowaliśmy w Stanach, w Kanadzie i wszędzie wzbudzały ogromne zainteresowanie.
To był cały proces edukacyjny, inny niż gdzie indziej: zmiana optyki, zmiana myślenia. Projektowanie stanowiło ostatni etap – powstawały na przykład obiekty mobilne, które wynikały z podpatrywania określonych elementów zjawisk występujących w przyrodzie: nie robimy kaczki, tylko skupiamy się na jej ruchu i to wykorzystujemy w dalszej pracy.
Chodziło o rozbudzenie umiejętności przekładania podpatrzonego na wymyślone. O Dreszerze moglibyśmy długo rozmawiać. Tym bardziej, iż potem zajął się kształtowaniem krajobrazu i znowu podszedł do tego tematu inaczej niż wszyscy.
AKK: A co się stało z pracownią na Kórnickiej?
MO: Sprzedałem. Dziś stoi tam centrum handlowe. A potem zacząłem szukać nowego miejsca. Przez lata nagromadziło się sporo maszyn, które trzeba było gdzieś ulokować, a ja też nie chciałem kończyć działalności. Przypadkiem moje ścieżki przecięły się z firmą Wegner, która przy Bukowskiej kupiła spory teren z zabytkowym budynkiem.
AKK: I zaczął się czas Folwarku Edwardowo?
MO: Miejsce idealne. Piękna przestrzeń. Wielka! Czterysta metrów kwadratowych… Oni nie wiedzieli, co z tym zrobić, a ja oczami wyobraźni widziałem już kolejną galerię.
fot. M. Lapis
Zakochałem się w tym miejscu. Rozmowy trochę trwały, ale w końcu się dogadaliśmy. Wyremontowałem tę swoją część, przysposobiłem, wstawiłem sprzęt.
o i zaczęliśmy się zastanawiać, co tu robić? Założyliśmy firmę, znowu rodzinną, doprosiliśmy do niej Pawła Machometa, który był moim asystentem w czasach, kiedy pracowałem na Akademii Sztuki w Szczecinie.
AKK: Bardziej znanego jako „Rzuć Pan Okiem!”. Człowiek, który wszystko wie o renowacji mebli…
MO: Otóż to! No więc mając maszyny i taką przestrzeń, pomyśleliśmy, iż warto wspólnie z Pawłem zająć się właśnie starymi meblami. Wprowadziliśmy się we wrześniu 2017 roku, a w połowie grudnia zorganizowaliśmy pierwsze, dwudniowe warsztaty.
AKK: Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Trafiliście w zapotrzebowanie: zapanowała moda na lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, na meble odnowione własnoręcznie.
MO: Z mojego doświadczenia i obserwacji rynku wynikało, iż ten trend utrzyma się dłużej. Oczywiście, nie porzuciłem myśli, by produkować własne rzeczy, ale nie chciałem też zbytnio przeszkadzać firmie, która podzieliła się z nami przestrzenią, więc hałasowałem, włączając te swoje maszyny, jedynie wieczorami lub w weekendy, kiedy organizowaliśmy warsztaty.
AKK: Przy okazji obudził się w tobie kolekcjoner. Rozmawiamy, siedząc wśród stosu krzeseł, foteli, stolików, a ten zbiór cały czas się powiększa.
MO: Zbieram, prawda, ale też ciągle z Jolą nad czymś nowym pracujemy. Mało tego, chyba nigdy nie mieliśmy takich hitów jak teraz! Zaprojektowaliśmy meble dla dzieci w wieku 5–12 lat, które cieszą się ogromną popularnością, a od ponad roku pracujemy nad kolejnym zestawem, roboczo nazwanym „Lofty”.
AKK: Kiedy znajdujesz czas na to wszystko, bo przecież ciągle też pracujesz jako nauczyciel akademicki: na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu i na Uniwersytecie Przyrodniczym. A całkiem niedawno były jeszcze Akademia Sztuki w Szczecinie i Politechnika Koszalińska…
MO: Tak wyszło. Faktem jest, iż Szkoła zabrała kawał mojego serca. Był taki moment, kiedy więcej uwagi poświęcałem jej niż rodzinie. Przez sześć lat byłem prorektorem, potem dziekanem… Żona w końcu zagroziła mi rozwodem.
AKK: Folwark pozwala realizować wszystkie zamiary z rozmachem, nic się nie dzieje kosztem czegoś, wszystko może toczyć się równolegle.
MO: Zwłaszcza teraz. Bo wcześniej trochę nakładały się na siebie wystawy i warsztaty. Od jakiegoś czasu jednak mamy kolejną przestrzeń, idealną na wernisaże, prawie osiemset metrów kwadratowych. To kolejny efekt współpracy z firmą Wegner. Galeria jest nasza wspólna.
AKK: Czy w związku z tym wydłużycie czas trwania kolejnych ekspozycji? Bo na Folwarku dotąd wystawy były… jednodniowe. Ewenement w skali kraju! Mnóstwo zachodu z przygotowaniem, otwarcie, a nazajutrz pakowanie obrazów.
MO: Ale przez to miały niepowtarzalny charakter. No i mobilizowały, by z zaproszeń korzystać od razu. Zawsze mieliśmy tu tłumy. Robiły się z tego interesujące spotkania środowiskowe, towarzyskie. Komu nie udało się przyjść, żałował. Tak było na przykład z wystawą Andrzeja Okińczyca, który u nas pokazywał swoje najnowsze prace i potem długo nie było okazji, by je zobaczyć ponownie gdzie indziej… Najbliższa jednak wystawa, już szósta, będzie trwać dłużej. Zobaczymy, jak to się uda.
AKK: A wracając do mebli… Słyszałam, iż wśród ostatnio kupowanych przez ciebie znalazły się też twoje własne.
MO: Brzmi to trochę dziwnie, no ale… tak. Kiedyś zrobiłem na zamówienie komplet sześciu krzeseł ze stołem. Po dwudziestu pięciu latach przeglądam portal sprzedażowy – rzeczy z drugiej ręki – i nagle serce zaczyna mi bić mocniej: widzę ten mój zestaw, cały za 250 złotych.
fot. M. Lapis
Natychmiast zadzwoniłem, przyznałem się, iż jestem autorem, i odkupiłem. Przy okazji wyszło, iż sprzedawał je mój dawny znajomy, więc w bonusie miałem i spotkanie po latach. Potem gdzieś znalazłem na wyprzedaży kolejne komplety i następne… Każdy to jakaś historia. No więc tak: odkupuję własne krzesła.
Za jakieś śmieszne pieniądze, czasami płacąc 15 złotych za sztukę.
AKK: Zachęcasz do odnawiania starych mebli, projektujesz nowe. Czy to nie wykluczające się aktywności?
MO: Mebli z modnych dziś lat sześćdziesiątych jest coraz mniej. Sporo z nich nie dostaje „drugiego życia”. Odnawianie to nie produkcja. A rynek zmieści wszystko, jest ciągle nienasycony. Ja sam zbieram meble, bo mi szkoda, żeby się zmarnowały. Czasami są to prawdziwe perełki designerskie. Na pewno warto stare meble odnawiać, a nie wyrzucać. Ale wiesz… starymi meblami nie urządzisz całego pokoju. Obecny trend to miksy: meble współczesne i jakaś jedna szafka z przeszłości. Najlepiej jeszcze odrestaurowana własnoręcznie.
AKK: Patrzysz czasami za siebie, myślisz o tym, co było?
MO: Przed spotkaniem z tobą próbowałem chociażby przypomnieć sobie, o czym była moja habilitacja i… nie za bardzo sobie z tym poradziłem. To wszystko „było”. Tamten czas zostawiam za sobą. Ważne jest to, co „będzie”. Idziemy dalej.
MAREK OWSIAN – ur. 19.03.1949 r. w Poznaniu. Absolwent Wydziału Technologii Drewna Akademii Rolniczej w Poznaniu (dyplom 1973) oraz Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa Przemysłowego Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu (dyplom 1982). Stopień profesora uzyskał w 2003 roku. Projektował między innym meble do Urzędu Miasta Poznania (2009), gabinetu prezydenta Poznania (2010) i przewodniczącego Rady Miasta Poznania (2011). w tej chwili związany z Uniwersytetem Artystycznym im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu i Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu.