DAJ MI WIĘKSZE BIAŁE SKRZYDŁA

newsempire24.com 1 dzień temu

W moim małym mieszkaniu w Warszawie stało się tak duszno, iż Jadwiga podeszła do okna, żeby choć trochę złapać powiew wiosennego wiatru. Chyba naprawdę mi duszno to właśnie moje miejsce pomyślała, a w gardle pojawił się taki nieprzyjemny kłębek, który przerywał jej oddech. To uczucie znała już nie od pierwszego razu. Nie straszyło jej już tak bardzo: mieszało się w nim zmęczenie, pustka i całkowite obojętność. Nogi zaczęły jej poddawać się, a świadomość przygasała, jakby ktoś przyciskał przycisk wyłączania światła na jednej przełącznicy.

Położyła się na łóżku i zaraz po chwili zapadła w sen. Najpierw widziała chaotyczne obrazy fragmenty głosów, kroki na czyjejś schodowej, latarnię w mgle Potem wszystko się wyjaśniło. Stała się ptakiem z ogromnymi, białymi skrzydłami, lekkimi i ostrymi, jak pierwszy oddech po długiej ciszy. Wzbijała się ponad miasto, które mrugało w dole tysiącami świateł, jakby było rozrzuconą po niebie garścią małych światów.

Miasto było nieznane, a jednak wydawało się jej znajome. Wysokie cienie kamienic sięgały nieba, jakby chciały dotknąć gwiazd. Między nimi rozciągały się mosty, wąskie uliczki, powietrze wolności, które nie da się wytłumaczyć, a jedynie poczuć. Tam było lekko. Tam przypomniała sobie, jaka może być: niezmęczona, nie potrzebująca aprobaty, nie ściśnięta w sobie po prostu żywa. Wolna.

Kręciła się nad tym miastem, wpadała między budynki, dotykała skrzydłami chłodnego powietrza i wydawało się, iż tak będzie zawsze. Nagle coś pociągnęło ją w dół, jak niewidzialne wspomnienie. Muszę się położyć usłyszała własny głos, jakby dochodził z oddali. Świat zadrżał, światło rozbłysło i zaczęła spadać lekko, jak piórko, wracając do tej samej dusznej kamienicy, w której wszystko się zaczęło.

Otworzyła oczy gwałtownie, jakby ktoś przywołał ją po imieniu. Pokój przywitał ją tym samym gorącym powietrzem, ale teraz było trochę chłodniejsze. Coś w niej nie wróciło w całości, część pozostała w mieście świateł i cieni skrzydeł. Powoli usiadła na łóżku. Cisza była niemal namacalna jak płyta, przyklejona do jednego tonu. Świat wokół wyglądał znajomo, ale obco, jakby ściany trochę się przesunęły, kiedy spała.

Przesunęła dłonią po klatce piersiowej tam, gdzie we śnie uderzały jej skrzydła. Palce dotknęły tylko tkaniny koszulki. Dziwne prawie leciałam pomyślała. ale wspomnienie snu topniało już jak mokry śnieg w dłoniach. Zostało jedynie wrażenie, iż wewnątrz wciąż porusza się lekki podmuch powietrza, ledwo zauważalny, ale prawdziwy.

I nagle zrozumiała: ten sen nie był o locie. Nie o mieście, którego nie można wymawiać głośno. Był o tym, iż zmęczona jest życiem na ziemi, gdzie każdy krok to obowiązek. O tym, iż od dawna potrzebuje innego nieba. O tym, iż skrzydła nie są jedynie fantazją, ale starą, prawie zapomnianą pamięcią.

Wstrzymała oddech, żeby nie spłoszyć tego uczucia, i szepnęła w ciemność: jeżeli kiedyś się odważę wrócę tam. Wzbiję się naprawdę. W tej samej chwili coś w niej cicho odpowiedziało: już zaczęła.

Stała przy oknie długo, tak długo, iż noc powoli ustępowała. Cienie stawały się cieńsze, niebo jaśniejsze, a wydawało się, iż świat wciąga głęboki oddech, zanim znów zanurzy się w codzienny zgiełk. Ale wewnątrz już coś się zmieniło. Niewidocznie, cicho, ale nieodwracalnie.

Patrzyła na horyzont, gdzie smużka światła dzieliła świat na przed i po. Wtedy nagle zrozumiała, iż nie boi się już niczego ani własnych słabości, ani pustki, ani tej obojętnej zmęczonej fali, co przychodziła jak fala. Zrozumiała, iż te skrzydła nie były snem. Były częścią jej.

Zamknęła powoli oczy i położyła dłoń na sercu, gdzie lekko zabiło, jakby potwierdzając myśl. Nie głośno, nie z pompą, ale zdecydowanie. Szepnęła: Dość żyć cudzymi oczekiwaniami. Dość cierpieć. Dość czekać, aż ktoś pozwoli mi być sobą.

W tej chwili coś w niej rozpostarło się nie skrzydła, ale coś głębszego. Jakby dusza, która długo siedziała skulona w ciemnościach, w końcu wyprostowała się na pełną wysokość.

Otworzyła oczy. Niebo było już blade różowe, a poranny blask delikatnie muskał jej twarz. Zrobiła krok w tył od okna i poczuła, jak podłoga pod stopami drży. Czy to podłoga, czy cały świat? Nieważne. Liczyło się, iż już nie spada.

Wzięła głęboki oddech pierwszy naprawdę wolny od miesięcy. I powiedziała głośno, spokojnie, jak przysięgę: Wzbiję się. Samodzielnie. Na te szczyty, które pojawiają się w moich snach.

Żadna duszna kamienica już nie będzie jej klatką. Obróciła się i ruszyła lekko, prawie w locie. Nie dlatego, iż się śpieszyła, ale dlatego, iż człowiek, który odnalazł własne skrzydła, już nigdy nie będzie taki sam.

Idź do oryginalnego materiału