Znowu ziemniaki z jajkiem, mamo? Już nie mogę znieść tej biedy! — wrzasnął ze złością.
Matka drgnęła ze strachu. Z jej drżących rąk wypadła łyżka. Spuściła wzrok, próbując ukryć wstyd.
— To wszystko, co mamy, synu… — szepnęła ledwo słyszalnym głosem.
Chłopak z hukiem postawił talerz na stole. Ziemniaki rozleciały się po podłodze.
Kilka kawałków przykleiło się do twarzy matki.
— To sobie to zjedz sama, tę ohydę! — krzyknął i odwrócił się.
Ona nie odpowiedziała.
Uklękła, drżąc, i zaczęła zbierać kawałki z podłogi — po jednym.
Jakby ratowała to, co jeszcze zostało… jedzenia i godności.
Potem poszła do swojego pokoju.
Uklękła przy łóżku, jak robiła to każdego wieczoru.
I pomodliła się. Za niego.
Ale syn już nie czuł miłości.
Nie widział w niej żadnej wartości.
Po kilku dniach oznajmił:
— Wyjeżdżam. Mam dość życia żebraka. Jadę do Warszawy, chcę czegoś więcej.
Nie zatrzymywała go. Nie płakała.
Ale ze złamanym sercem ścisnęła jego dłoń i powiedziała:
— Obiecaj mi tylko jedno: odbieraj moje telefony. Błagam cię, synu… błagam.
Westchnął zirytowany.
Wtedy dodała, ze łzami w głosie:
— Jestem zmęczona… Czuję, iż mój czas się kończy.
W dniu, kiedy przestanę do ciebie dzwonić… to będzie znaczyło, iż mnie już nie ma.
Wyrwał rękę z jej uścisku — i wyszedł.
Nawet się nie pożegnał jak należy.
⸻
Warszawa nie była taka, jak w marzeniach.
Pracował wszędzie: nosił paczki, pilnował klubów, mieszał beton na budowach.
Zjeść coś — to był luksus. Pieniądze — jeszcze większy.
Ale każdego dnia… dzwonił telefon.
— Cześć, synu… jak tam?
— Zajęty, mamo. Pa.
I odkładał słuchawkę. Coraz bardziej szorstko. Coraz bardziej obojętnie.
Aż pewnego dnia… telefon w ogóle nie zadzwonił.
I ta cisza… była głośniejsza niż wszystkie słowa.
Cały dzień wpatrywał się w ekran.
Nadszedł wieczór. I pomyślał:
„Ona nie żyje.”
Nie płakał.
Nawet nie próbował oddzwonić.
Ba, choćby na pogrzeb nie zamierzał jechać.
Nie miał pieniędzy. Ale gdyby choćby miał — nie pojechałby.
⸻
Minęły dni. Wiedział: matka nie żyje.
Zmęczony biedą, zgodził się na jedną propozycję:
— Robota prosta. Tylko prowadzić auto — powiedział znajomy.
Samochód był wypełniony narkotykami. Wiedział to.
Ale chciał szybkich pieniędzy.
Tamtego wieczoru usiadł za kierownicą, poprawił lusterko, złapał za kierownicę…
I telefon zadzwonił.
Nieznany numer.
Odebrał.
— Synu… błagam, nie rób tego. Nie jedź.
Wracaj. Natychmiast. Błagam cię.
Głos… to był jej głos.
Serce zaczęło mu walić.
— Mamo?! Żyjesz?!
— Posłuchaj mnie. Wróć do domu. I uważaj na siebie.
I odłożyła słuchawkę.
Spróbował oddzwonić.
Ale automatyczna odpowiedź ścisnęła mu gardło:
„Numer nie istnieje.”
Wysiadł z auta. Oblewały go zimne poty. Oddychał z trudem.
Sprzedał, co miał — trochę ubrań, parę butów.
Wynajął kąt na ulicy. Uzbierał trochę złotych — tyle, by wrócić.
⸻
Gdy dotarł, było cicho.
Sąsiedzi patrzyli na niego ze smutkiem.
— Twoja matka zmarła miesiąc temu…
Runął na chodnik.
— Niemożliwe… dzwoniła do mnie wczoraj!
— To nierealne. Od dawna jej nie ma, synu.
Wszedł do domu.
W powietrzu unosił się jeszcze jej zapach.
Cisza była nie do zniesienia.
W pokoju, przy łóżku — dwa wgłębienia w podłodze od kolan.
Tam, gdzie codziennie klęczała… modląc się za niego.
W kącie — kartka z wypisanymi modlitwami.
Jego imię — na pierwszym miejscu. Każdego dnia.
Od dnia, gdy wyjechał… aż do ostatniego.
Padł na kolana.
Płakał. Szlochał. Bez tchu.
Pobiegł do kuchni, umył twarz… i zobaczył.
Kartkę, złożoną na pół, na stole.
To nie był list.
To była modlitwa. Spisana jej ręką:
„Panie, czuję, iż odchodzę.
A jeżeli umrę, nie będę już mogła modlić się za mojego syna.
Więc… oddaję go Tobie.
Jeśli kiedykolwiek będzie w niebezpieczeństwie, błagam… uprzedź go.
Zadzwoń na ten numer.”
A na dole… był jego numer telefonu.
W tej samej chwili telefon zadzwonił.
Powiadomienie:
„Samochód ostrzelany. Kierowca nie żyje. Ładunek zniknął.”
Na zdjęciu — ten sam samochód, którym miał jechać tamtej nocy.
Upadł na kolana.
I zrozumiał.
Ten telefon… przyszedł z nieba.
Bóg usłyszał ostatnią modlitwę matki.
I uratował syna, który nie umiał kochać.
Jeśli twoja mama jeszcze do ciebie dzwoni — odbieraj.
Póki nie jest za późno.