Dzisiaj znowu pomyślałam, jak trudno jest znaleźć równowagę między dumą a miłością. Moja własna matka powiedziała mi wprost: „Jak możesz pozwolić byłej teściowej widywać dziecko? Nie masz ani godności, ani sumienia!”
W zeszłym tygodniu moja córeczka, Zosia, skończyła dwa lata. Zorganizowałam małe przyjęcie, tak jak umiałam, bez wielkich środków, bez pomocy. Ojciec dziecka choćby nie zadzwonił. Ani słowa. Za to jego matka, moja była teściowa, Barbara, pamiętała. Telefon, życzenia, chęć spotkania. Nie widziałam w tym nic złego — w końcu to babcia. Czyż dziecko nie zasługuje na więcej miłości?
Barbara przyszła nie z pustymi rękami — przyniosła pluszaka, trochę cukierków i kopertę z pieniędzmi. Poszłyśmy do parku, spacerowałyśmy, a potem wstąpiłyśmy do mnie. Było… normalnie. Dopóki nie wróciła moja matka.
„Ty naprawdę nie masz wstydu?!” — warknęła już od progu. „Puszczasz tę… tę… żeby całowała twoje dziecko! Powinnaś ją wyrzucić za drzwi! A jeszcze bierzesz od niej prezenty — czy ty masz w ogóle jakąś godność?!”
Krążyła po mieszkaniu, wymachując rękami, tyradę powtarzała w kółko. Pluszak — tandetny badziew, słodycze — trucizna, pieniądze — jałmużna. Jej słowa wirowały mi w głowie całą noc, choćby gdy już ucichła. Mówiła, iż Barbara to „dobra babcia”, a ona — „ta zła”. Że zawsze wszystkich zdradzam. Że kiedyś dla mnie została bez grosza, a teraz ja oddaję jej wnuczkę obcej babce z BMW.
Z mężem, Krzysztofem, rozwiodłam się niecały rok temu. Odszedł sam. Spakował rzeczy i zniknął. Mieszkanie, w którym żyliśmy, było na nazwisko jego matki. Nic nie było moje. Prawnie — nie istniałam. Nie miałam dokąd pójść.
Rozwód prowadził adwokat Barbary — do dziś nie wiem po co, skoro nie było co dzielić. Krzysztof od razu zrzekł się ojcostwa. Na papierze nie miał ani majątku, ani dochodów. Nie żądałam alimentów, mebli. Tylko miesiąc, by zebrać siły. Ale i tego mi odmówiono.
Barbara nie była w szoku. Nie pierwsza i pewnie nie ostatnia była jego kobieta. Dla niej byłam tylko kolejną. Pomogła mi się wyprowadzić — zamówiła firankę, zapłaciła za wynajem auta. Zabrałam tylko swoje rzeczy. I tyle.
Teraz mieszkam z mamą. Wcisnęłyśmy się we trzy do jej kawalerki. Alimenty — śmieszne. Krzysztof wyparował. Tylko Barbara czasem przypomina, iż istnieje wnuczka. Dzwoni, pyta, przywozi coś.
Nie protestuję. Nie widzę powodu, by babcia nie mogła spotkać się z Zosią. Widziałyśmy się w parku. Barbara w drogim płaszczu, nowym aucie, dała misia i czekoladki. Tyle. A w domu — eksplozja.
Mama rozpętała burzę. Krzyczała, iż to zdrada. Że nie wolno mi pozwalać „tej kobiecie” zbliżać się do dziecka. Skoro ojciec zrezygnował — babcia też nie ma prawa. Że hańbię rodzinę. W końcu wyrzuciła nas — wieczorem, z Zosią na rękach, nie wiedząc, dokąd pójść.
Stałam w klatce i myślałam: za co adekwatnie jestem winna? Za to, iż babcia przytuliła wnuczkę? Że dziecko bawiło się misiem? Czy za to, iż jestem zmęczona samotnością?
Czasem czuję, jakbym utknęła między dwoma murami. Z jednej strony — mężczyzna, który uciekł od odpowiedzialności, z drugiej — matka, która udaje obrończynię, a dusi. A ja chcę tylko odrobiny spokoju. I żeby Zosię kochali. choćby ci, którzy mnie skrzywdzili.
Ale chyba w tym domu miłość jest czymś, za co się karze.