Mężczyzna pięćdziesięcioletni: Wrócić do rodzinnego domu, gdzie nikt już nie czeka
Nigdy bym nie pomyślał, iż ja pięćdziesięcioletni inżynier, człowiek małomówny, zamknięty w sobie, a choćby ponury, jak to kiedyś ujęła moja żona usiądę przy komputerze nie po to, aby pracować, ale by wylać swoje myśli w liście pełnym bólu i tęsknoty.
Szesnaście lat temu wyjechałem za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. gwałtownie się urządziłem, przystosowałem, sprowadziłem żonę i dzieci. A niedługo potem odszedł mój ojciec. Matka została sama w naszym starym domu, zagubionym gdzieś między pagórkami podkarpackiej wsi.
Nigdy nie narzekała, nie rzucała mi w twarz wyrzutów, nie mówiła wprost, iż potrzebuje pomocy to przecież ja byłem jej jedynym synem. Często dzwoniliśmy, a ona zawsze zapewniała, iż wszystko u niej w porządku, iż niczego jej nie brakuje. Tylko jedno pytanie, ciche i ostrożne, zdradzało, co naprawdę czuła: *Kiedy przyjedziecie?* W tym prostym kiedy kryła się cała jej samotność, którą starała się przede mną ukryć.
Prawda jest taka, iż o nią dbałem. Myślałem o niej ciągle, nie porzuciłem, nie zapomniałem ani na chwilę. Ale grzech mój jest wielki i ciąży na duszy jak kamień: nie dotrzymałem danego jej słowa.
Co roku przyjeżdżałem do Polski w sierpniu kiedy moja firma miała urlop. To był nasz czas, święty jak rytuał. Jeździliśmy z mamą po znajomych i dalekiej rodzinie, odwiedzaliśmy miejsca, gdzie w młodości była szczęśliwa z ojcem. Gdy lata zaczęły się odbijać na jej zdrowiu, woziłem ją po lekarzach, sanatoriach, dbałem, by niczego jej nie brakowało. Chodziliśmy do kina, spacerowaliśmy po starych uliczkach, zapraszaliśmy gości do naszego małego domu. Rozpieszczała mnie swoimi pierogami z jabłkami i cynamonem, żurkiem z grzybami smakami dzieciństwa, których nigdy nie zapomnę.
Na pożegnanie zawsze odprowadzała mnie tylko do furtki, ale nigdy nie jechała na dworzec czy lotnisko. Wiedziałem dlaczego nie chciała, żebym widział jej łzy. A ja, głupiec, za każdym razem obiecywałem, iż już niedługo wrócę, iż postaram się przyjechać na święta albo chociaż na Wielkanoc, a nie czekać do kolejnego sierpnia. Nie dotrzymałem tych obietnic, i teraz wyrzuty sumienia gryzą mnie od środka jak rdza.
Tak, przyjechałem w ubiegłym roku na początku grudnia. Ale nie po to, żeby ją przytulić, poczuć zapach jej słynnego ciasta, usłyszeć, jak z uśmiechem woła mnie do stołu z gorącą herbatą i miodem. Przyjechałem, by odprowadzić ją na ostatnią drogę.
Jedyna rzecz, która jakoś łagodzi to zimne poczucie straty odeszła cicho, we śnie, bez cierpienia i długiej choroby, jak prawdziwa święta. Ale to nie zdejmuje ze mnie ciężaru, nie tłumi krzyku sumienia, nie zabiera wrażenia, iż zostałem na tym świecie sam, zagubiony i osierocony.
I oto jestem znowu tutaj, w sierpniu, jak zawsze. Kroki moje niosą się echem po pustym podwórku, gdy podchodzę do starego domu. Klucz drży mi w dłoni, zamek stukI wreszcie zrozumiałem, iż czas, który miałem dla niej, był najcenniejszym prezentem, jaki mogłem dać ale teraz już nie miałem komu go ofiarować.











