Człowiek, który przez dwadzieścia lat małżeństwa nigdy nie obdarował żony prezentem.

polregion.pl 4 godzin temu

**Dziennik Szymona Kowalskiego**

Nigdy w życiu nie kupiłem żonie prezentu, choć razem przeżyliśmy całe dwadzieścia lat. Po prostu nigdy się nie nadarzyło. Z Walerią pobraliśmy się szybko, miesiąc po poznaniu. A i randki były krótkie, bez zbędnych ceregieli. Przyjeżdżałem do wsi, gdzie mieszkała, gwizdałem pod jej oknem. Wyskakiwała z domu, siadaliśmy na ławeczce przy bramie i do północy siedzieliśmy w ciszy, tylko czasem zamieniając parę słów.

Pierwszy raz pocałowałem ją dopiero, gdy już byliśmy po ślubie. Życie potoczyło się swoim torem – codzienność, obowiązki, praca. Szymon okazał się gospodarnym człowiekiem. Zwierząt nazbierało się sporo, a Waleria też nie próżnowała – ogród mieliśmy taki, iż sąsiadki z zazdrością patrzyły. Potem przyszły dzieci: pieluchy, choroby, nieprzespane noce. Gdzie tu myśleć o prezentach? Święta mijały zwyczajnie, przy suto zastawionym stole. Tak płynęły dni – niepozorne, ciężką pracą naznaczone, ale spokojne.

Pewnego dnia pojechałem z sąsiadem na targ sprzedać kartofle i słoninę, akurat przed Dniem Kobiet. Piwnicę przetrząsnąłem, ziemniaki przejrzałem – sprzedać, co zbędne. Słonina też niech nie leży, zaraz świniaka zabijemy, będzie świeża. Stanąłem na rynku. Mróz przyjemny, nie za ostry, już pachniało wiosną. Sprzedaż poszła niespodziewanie dobrze. Słoninę rozchwytywano, a kartofle tak samo, jakby to jakiś rarytas był. „Dobrze poszło” – pomyślałem zadowolony. – „Waleria się ucieszy”.

Wyrzuciłem worki do samochodu sąsiada i ruszyłem po zakupy. Żona kazała przywieźć różne drobiazgi. Zgodnie z wieloletnim zwyczajem najpierw wstąpiłem do sklepiku obok, by „opatulić” udany handel. Nie, nie byłem pijakiem, ale jakoś wierzyłem, iż jeżeli nie wychylę kieliszka na szczęście, następnym razem pech mnie dopadnie. Wypiłem swoje i ruszyłem ulicą w lepszym nastroju. Patrzyłem na witryny, na tłum przechodniów. Nagle wzrok mój zatrzymał się na młodej parze. Dziewczyna świeża jak wiosna, a obok niej chłopak, równie młody.

Stała zapatrzona w sukienkę wiszącą na manekinie.
– Ewelina, chodź już, co się gapisz?
– Zobacz, jak cudna! Idealnie by mi pasowała.
– Et, zwykła szmata.
– Głupi jesteś, Krzysiu! To najnowsza moda, retro. Sprezentuj mi ją na Dzień Kobiet, co?
– Ewka, sam wiesz, iż ledwo wiążemy koniec z końcem. Jak teraz wydam, to co miesiąc będziemy żyć?
– Jakoś przeżyjemy, no błagam! – Ewelina nie wstydząc się, cmoknęła męża w usta i ciągnęła go do sklepu.

Chłopak rozłożył ręce, spojrzał na mnie porozumiewawczo – no cóż, bracie, baby to baby. niedługo para wyleciała ze sklepu. Ewelina, szczęśliwa, śmiała się, tuląc do męża. Zniknęli w tłumie. A ja stanąłem, patrząc na tę sukienkę. Rzeczywiście, ładna. Prosta, w kwiatki, przypominała tę, w której Waleria chodziła na nasze randki.

Coś we mnie zabiło. Może wspomnienia młodości, może zobaczyłem siebie w tej parze. Nagle ogarnęło mnie dawno zapomniane wzruszenie. „A ja przecież nigdy Walce prezentu nie dałem” – pomyślałem. – „Zawsze było nie po drodze, a i głupotą mi się wydawało. A tu Krzysio, gotów głodem przymierać, byle żonę ucieszyć. Więc kocha naprawdę. A ja? Kocham Walerię? Przed ślubem myślałem, iż tak. Potem jakoś się zatarło. Żyliśmy po prostu. Wspomnień nie ma, tylko codzienność. Ech, życie…”

To podsłuchane cudze szczęście tak mnie oślepiło, iż aż serce zabolało z tęsknoty za czymś podobnym.

Wszedłem zdecydowanie do sklepu. Młoda sprzedawczyni podbiegła:
– W czym mogę pomóc?
– Pomóż, córko. Chcę tę sukienkę, co w oknie wisi.
– O, to absolutny hit! Retro, z prawdziwego jedwabiu. Córka będzie zachwycona.
– Nie córce, dla żony – burknąłem.
– O, jak mi miło! – zaświergotała, pakując zakup.

Gdy podała cenę, oniemiałem. To była suma, o jakiej choćby nie śniłem.
– Dlaczego aż tyle? – warknąłem.
– To projekt znanego projektanta – wyjaśniła z pobłażliwością.

Zawahałem się. Szkoda pieniędzy. Nagle znów zobaczyłem przed oczami szczęśliwą Ewelinę. I postanowiłem.
– Biorę. – Wyciągnąłem banknoty i wyszedłem z paczką.

Sąsiad już czekał. W drodze powrotnej rozprawiał o zyskach, iż aż grosz do grosza wiezie do domu.
– A ty jak? Dużo wziąłeś?
– A co cię moje interesy obchodzą? – warknąłem.
– No dobra, dobra, czego się unosisz? – zdziwił się mojemu humorowi.

W domu Walerii jeszcze nie było. Zająłem się zwierzętami, rozdałem paszę, wyczyściłem oborę. Pracowałem, ale na sercu miałem kamień. Kupiłem prezent, dobry uczynek, a jednak coś gryzło. Wróciłem do izby, nalałem sobie wódki. Jedną, drugą. Trochę ulżyło.

Drzwi się otworzyły. Waleria weszła, jak zwykle markotna. Zobaczyła mnie przy stole:
– Co tak siedzisz? Jak na targu było?
– Dobrze. Pieniądze tu. – Przeliczyła.
– Mało jakbyś. Przepadło coś?
– Nie… tylko sprawa się znalazła. Reszta w tej paczce. – Wyjęła sukienkę, nieufnie.

– To komu kupiłeś? Natalce? Za duże chyba, pieniądze na wiatr.
– Dla ciebie – odpowiedziałem nieśmiało. – Na Dzień Kobiet.
– Dla mnie? – nie dowierzała. – Naprawdę?
– Dla ciebie, dla ciebie – dodałem otuchy, widząc, iż nie będzie awantury o wydatek.

– O, Szymku… – Szlochnęła radośnie i pobiegła do drugiej izby.

Wróciła po dziesięciu minutach, zapłakana.
– Nie leży. Za gruba jestem.
– Jak to? – Zmieszałem się. – Przecież pamiętam, taką samą miałaś, gdy na ławeczce siedzieliśmy.
– Głuptasie – powiedziała przez łzy. – Ile lat minęło, zmieniłam się.
A gdy Waleria spojrzała na niego z taką czułością, jak dawno już nie pamiętał, Szymon zrozumiał, iż to nie sukienka była najważniejsza, ale to, co między nimi odżyło.

Idź do oryginalnego materiału