Gra od 11 bit studios – Creatures of Ava nareszcie ujrzała światło dzienne. Ta przygodówka porównywana przez wielu internautów do Palworld czy Pokémonów zabierze nas do wielobarwnej krainy Ava. Czy owa eskapada zakończyła się happy endem, czy raczej bolesnym fiaskiem? Dowiecie się, czytając poniższą recenzję.
Akcja gry Creatures of Ava, jak sama nazwa wskazuje, ma miejsce na urokliwej planecie Ava. Już na początku rozgrywki wcielamy się w postać młodej podróżniczki o imieniu Vic, która przez pewne perturbacje związane ze swoją podróżą znalazła się na tej wyjątkowej asteroidzie. Odtąd głównym zadaniem dziewczyny staje się ratowanie wszelkich żywych stworzeń, które dotknęła tajemnicza infekcja nazywana więdnięciem. Pokrótce o fabule, coby nie robić spoilerów dla potencjalnie zainteresowanych (wink-wink). Nadszedł jednak czas na crème de la crème – przed Państwem recenzja Creatures of Ava.
Chciałabym zauważyć, iż jako społeczeństwo mamy po prostu słabość do słodkich, niewinnych istotek, z których deweloperzy mogą wprost czerpać garściami inspiracje do swoich najnowszych gier. Dlatego też w tę lukę idealnie wcisnęły się hiszpańskie studia deweloperskie Inverge oraz Chibig, które stworzyły omawianą w tej recenzji grę Creatures of Ava. Wydawcą został natomiast nasz rodzimy 11 bit studios – znany przede wszystkim z tytułów takich jak Frostpunk czy This War of Mine. Obie charakteryzują się podejmowaniem podniosłych i ważnych dla społeczeństwa tematów takich jak wojna, osamotnienie oraz wszechobecna walka o przetrwanie. Zdecydowanie króluje srogi klimat. Inaczej jest jednak w przypadku najnowszej produkcji od studia.
Creatures of Ava jest niezwykle malowniczą eskapadą – zupełnym przeciwieństwem gier, z jakimi studio zdążyło nas zapoznać w przeszłości. Nie zmienia to jednak faktu, iż ta również podejmuje istotną dla społeczeństwa tematykę, którą jest ochrona środowiska. 11 bit studios cechuje wspieranie zasłużonych organizacji charytatywnych, których zakres pomocy styka się niekiedy z tematyką wydawanych przez studio gier. Z tego też względu studio podjęło współpracę z Whale and Dolphin Conservation. Co to oznacza dla nas jako graczy? Przy zakupie DLC, w skład którego wchodzą 4 kosmetyczne dodatki do plecaka, cały dochód netto zostanie przeznaczony na ochronę wielorybów i delfinów. I takie inicjatywy doceniam!
Przechodząc natomiast do samej rozgrywki: gra oferuje nam aż 4 różne lokacje, a w trakcie ich przemierzania rozwiązujemy przeróżne zagadki środowiskowe, będące naprawdę ciekawym urozmaiceniem. Pomiędzy chwilami napawania się pięknymi krajobrazami naszym zadaniem jest ratowanie mieszkańców Avy przed tajemniczą infekcją – więdnięciem. W tym celu otrzymujemy magiczną pałko-różdżkę, która pozwala z impetem siać zniszczenie wśród panującej wokół zarazy. Posługiwanie się nią nie jest trudne, a wręcz powiedziałabym, iż jest banalne niezależnie od wybranego poziomu trudności.
W grze możemy ulepszać ekwipunek oraz umiejętności naszej głównej bohaterki – Vic. Warto także dokładnie zwiedzić wioskę oraz poznać jej mieszkańców – zrzędliwych tubylców znanych jako Naam. Pokrótce powiem, iż wygląda to trochę jak spotkanie osoby z pokolenia Z z millenialsem. Młodsze pokolenie chce ratować planetę oraz uświadomić jej obecnych mieszkańców o wszelkich niebezpieczeństwach, natomiast starszyzna nie wierzy choćby w – dajmy na to – globalne ocieplenie. Klasyczny konflikt pokoleń.
Jednym z elementów, który najbardziej spodobał mi się w całej grze, jest magiczny flet Vic. To właśnie dzięki niemu może ona wygrywać przeróżne melodie, a w konsekwencji przywołać i jednocześnie oswoić kolorowe zwierzęta żyjące na planecie. Mechanika gry na flecie jest naprawdę ciekawa, bowiem otrzymujemy okrąg składający się z nut literowych, którym następnie musimy zwinnie operować. Każdy z gatunków ma odmienną melodię, która jest w stanie przywołać jego przedstawicieli do Vic. jeżeli wybierzemy złe nuty, wówczas przywoływana istotka będzie nieźle zdezorientowana (lub po prostu skrycie ciśnie futrzaną bekę z naszej ignorancji). Natomiast gdy zagramy fragment bezbłędnie, wówczas możemy liczyć na nowego kompana do naszej podróży. A uwierzcie, czasem potrafi się ich nagromadzić całkiem sporo… i ja się jeszcze dziwię, dlaczego komputerek mi tak nagle spowalnia.
Największy mankament w obecnej rozgrywce stanowi dla mnie uproszczony system walki z chorymi jednostkami. Trochę to ironiczne, skoro gra polega tak naprawdę na ratowaniu, a nie zwalczaniu tych złych istotek. Aczkolwiek jeżeli zagracie w grę, z pewnością zrozumiecie, co miałam na myśli. Po jakimś czasie schemat rozgrywki zaczyna się zapętlać niczym rutyna w dni powszednie. Odskocznią są natomiast bugi, które na szczęście mają cykliczność pojawiania się niczym weekendy w kalendarzu. Nie ma ich dużo, ale jednak są. Czasami zdarzą się takie, które uniemożliwią ukończenie zadania właśnie przez zaklinowanie się postaci w drzewie czy innym krzaczku. Jest to jednak element, który liczę, iż zostanie bardziej dopracowany w przyszłych łatkach.
A jak w podsumowaniu wypada Creatures of Ava? To naprawdę przeurocza gra niosąca pewne przesłanie od swoich twórców. Wielobarwna kraina Ava potrafi wciągnąć w swoje odmęty słodkości, zaś misja ratowania wszystkich żywych istot przed złowieszczą zarazą powoli zamienia się w naszą wizję codzienności.
Przejście całej gry łącznie z wątkami pobocznymi zajmuje od około 20 do 30 godzin. Oczywiście jest to przybliżony czas i zakłada, iż nie speedrunujecie tytułu. Pomimo kilku niedociągnięć, które z pewnością zostaną naprawione w przyszłych aktualizacjach, jest to naprawdę warty ogrania tytuł! Ciekawi mnie, ile osób postanowi rozpocząć naukę gry na flecie po zapoznaniu się z tą grą – ja już dłużej nie zwlekam i pędzę uczyć się nowej melodii przywołującej leśne istoty, co polecam i wam!