Opowieść o skazanej na tragiczny koniec wędrówce, podana zaskakująco pięknym językiem, w najbardziej ponurych momentach osiągającym lotność poezji – jakby cmentarne ballady Nicka Cave’a czy Toma Waitsa przepisać na oszczędną, chirurgiczną prozę. „Droga” to czarna jak węgiel elegia o tym kolorowym raju, w którym żyjemy, nie zdając sobie sprawy z naszego szczęścia. kilka znam książek tak silnie grających na emocjach – Jacek Dukaj.
Wydawnictwu Literackiemu dziękujemy za udostepnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Ocaleliśmy, powiedział do niej zza płomienia lampy.
Ocaleliśmy?
Tak.
O czym ty mówisz, na Boga? Wcale nie ocaleliśmy. Jesteśmy żywymi trupami w horrorze.
Błagam cię.
Mam to gdzieś. Mam gdzieś, czy będziesz płakał.
Nic to dla mnie nie znaczy.
Proszę cię.
Przestań.
Błagam cię. Zrobię wszystko.
Czyli na przykład co? Dawno powinnam była się na to zdecydować. Gdy w rewolwerze mieliśmy jeszcze trzy kule, a nie dwie. Byłam głupia. Już to przerabialiśmy. Nie ja o tym zdecydowałam. Zdecydowano za mnie. Skończę z tym wreszcie. Po myślałam nawet, iż ci nie powiem. Tak chyba byłoby najlepiej. Masz dwie kule, a potem co? Nie obronisz nas. Mówisz, iż jesteś gotowy za nas umrzeć, ale co to da? Gdyby nie ty, wzięłabym go ze sobą. Wiesz o tym. Tak należałoby zrobić.
Mówisz jak obłąkana.
Nie, mówię prawdę. Prędzej czy później dopadną nas i pozabijają. Zgwałcą mnie. Zgwałcą jego. Zgwałcą nas, zabiją i zjedzą, ale ty nie chcesz tego przyznać. Wolisz na to czekać. Ale ja tak nie mogę. Nie mogę. Siedziała i paliła cienki kawałek wysuszonej winorośli, jakby to było ekskluzywne cygaro. Trzymała go z elegancją, drugą rękę kładąc na podciągniętych do góry kolanach. Patrzyła na niego zza małego płomienia.
Kiedyś rozmawialiśmy o śmierci, powiedziała. Teraz już tego nie robimy. Dlaczego?
Nie wiem.
Dlatego, iż ona tu jest. Nie zostało już nic, o czym moglibyśmy rozmawiać.
Nie opuszczę cię.
Mam to gdzieś. To bez znaczenia. Możesz myśleć o mnie jako o wiarołomnej zdzirze, jeżeli chcesz. Mam nowego kochanka. Daje mi to, czego ty nie możesz.
Śmierć to nie kochanek.
A owszem.
Proszę cię, nie rób tego.
Przykro mi.
Sam nie podołam.
Trudno. Nic na to nie poradzę. Mówi się, iż kobiety śnią o niebezpieczeństwach zagrażających tym, którymi się opiekują, a mężczyźni śnią o niebezpieczeństwach zagrażających im samym. Ale ja w ogóle nie mam snów. Mówisz, iż nie podołasz? No to trudno. I tyle. Ja już skończyłam z tym moim kurewskim sercem i to od dłuższego czasu. Mówisz, iż musimy się bronić, ale nie ma już czego bronić. Serce wydarto mi tej nocy, kiedy się urodził, więc nie licz teraz na mój smutek. Bo już się wyczerpał. Może sobie poradzisz. Wątpię, ale kto wie? Jedno ci mogę powiedzieć: nie uratujesz się dla samego siebie. Wiem, bo inaczej nie zaszłabym tak daleko. Człowiek, który nie ma nikogo, najlepiej by zrobił, gdyby sklecił sobie byle ducha. Tchnął w niego życie i miłosnymi słowami nakłaniał do dalszej wędrówki. Dzielił się z nim każdym widmowym okruchem i ochraniał własnym ciałem przed niebezpieczeństwami. Co do mnie, to mam tylko nadzieję na wieczną nicość, na to liczę całym sercem.
Milczał.
Nic nie mówisz, bo nie zostały ci już żadne argumenty.
Pożegnasz się z nim?
Nie.
Zaczekaj przynajmniej do rana. Proszę.
Muszę iść.
Wstała.
Na miłość boską, kobieto, co ja mu powiem?
Nie wiem. Nie potrafię ci pomóc.
Dokąd pójdziesz? Przecież choćby nie widzisz.
Nie muszę.
Podniósł się. Błagam cię.
Nie. Nie. Nie mogę.
Odeszła, a chłód jej nieobecności był ostatnim, pożegnalnym podarunkiem. Zrobiła to dzięki płatka obsydianu. Sam ją nauczył. Ostrzejszy od stali. Krawędź cienka jak atom. Miała słuszność. Nie zostały żadne argumenty. Setki nocy spędzili na dyskusjach nad zaletami i wadami samozagłady, toczonych z gorliwością filozofów przykutych łańcuchem do muru w domu wariatów. Rankiem chłopiec nic nie powiedział, a gdy się spakowali i przygotowali do drogi, odwrócił się, spojrzał na ich obozowisko i spytał: Odeszła, prawda?
Tak, odeszła.
Zawsze taki zapobiegliwy, niezbyt zaskoczony choćby najosobliwszym obrotem spraw. Istota idealnie stworzona do tego, by ujrzeć swój własny koniec. Siedzieli o północy w szlafrokach przy oknie, jedli kolację przy świecach i patrzyli na płonące odległe miasta. Kilka dni później urodziła nocą w ich własnym łóżku przy blasku latarki. Rękawiczki służące do mycia naczyń. Nieprawdopodobne pojawienie się małej główki. Pocętkowanej krwią i cienkimi czarnymi włoskami. Cuchnąca smółka. Jej krzyki nic dla niego nie znaczyły. Za oknem zbierający się chłód, na widnokręgu pożary. Podniósł do góry chudziutkie czerwone ciałko, surowe i nagie, przeciął pępowinę kuchennymi nożyczkami i zawinął syna w ręcznik.
Miałeś jakichś przyjaciół?
Tak, miałem.
Dużo?
Dużo.
Pamiętasz ich?
Pamiętam.
Co się z nimi stało?
Umarli.
Wszyscy?
Tak.
Brakuje ci ich?
Brakuje.
Dokąd idziemy?
Na południe.
Dobrze.
Przez cały dzień wędrowali długą czarną szosą, zatrzymując się po południu, żeby zjeść skromny posiłek przygotowany ze szczupłych zapasów. Chłopiec wyjął ciężarówkę z plecaka i kijem narysował drogi w popiele. Ciężarówka posuwała się pomału. Naśladował warkot silnika. Dzień wydawał się prawie ciepły i spali w liściach, z plecakami pod głową.
Coś go obudziło. Odwrócił się na bok i nasłuchiwał. Podniósł powoli głowę, trzymając w dłoni rewolwer. Spojrzał na chłopca, a gdy popatrzył z powrotem w stronę drogi, ukazał się pierwszy z nich. O Boże, szepnął.
Wyciągnął rękę i potrząsnął chłopcem, nie odrywając wzroku od szosy. Szli, szurając nogami w popiele, kołysząc na boki zakapturzonymi głowami. Niektórzy mieli maski przeciwgazowe. Jeden ubrany był w biokombinezon. Poplamiony i brudny.
Posuwali się przygarbieni, ściskając w rękach pałki i gazrurki. Pokasłując. Nagle z tyłu drogi, za ich plecami, dobiegły odgłosy ciężarówki. Szybko, szepnął. Szybko. Wcisnął rewolwer za pasek, chwycił chłopca za rękę, pociągnął wózek między drzewa i przewrócił go, żeby nie rzucał się w oczy. Chłopiec był sztywny ze strachu. Przyciągnął go do siebie. Już dobrze. Musimy uciekać. Nie oglądaj się. Chodź.
Zarzucił sobie oba plecaki na ramię i popędzili przez kruche paprocie. Chłopiec był przerażony. Biegnij, szeptał. Biegnij. Obejrzał się. Widać już było jadącą ciężarówkę. Na platformie stali mężczyźni rozglądający się dokoła. Chłopiec upadł. Podciągnął go na nogi. Już dobrze, powiedział. Chodź.
