Kiedy córka zadzwoniła i poprosiła, żebym przyjechała na tydzień, nie wahałam się ani chwili. Szykowała się do ważnych egzaminów i potrzebowała pomocy z dwuletnim wnukiem. Wszystkie koleżanki kręciły przy skroni: „Bożena, co, ty musisz się zawsze narzucać? Powiesz raz »tak«, potem już się nie wywiniesz.” Ale nie potrafiłam odmówić. To przecież moja córka. To mój wnuk.
Przyjechałam do ich małego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Ursynowie z jedną walizką i szczerym pragnieniem pomocy. gwałtownie jednak zrozumiałam, iż jestem tu nie tylko babcią, ale też sprzątaczką, kucharką, praczką, a na deser — pełnoetatową opiekunką za darmo.
Zięć pracował od świtu do nocy, córka od rana do wieczora przed komputerem — uczyła się. Cały dom spadł na moje barki: gotowanie, sprzątanie, pranie, zmywarka, która, nawiasem mówiąc, nie działa — naczynia trzeba myć manualnie.
No cóż. Postanowiłam, iż wytrzymam. To tylko tydzień. Jeden. Tydzień.
Ale tydzień rozciągnął się na dwa, potem na trzy. I nagle minął cały miesiąc. Córka zdała egzaminy, ale zaraz zaczęła rozsyłać CV. Szukała pracy. Nie wyjeżdżałam — jak mogłabym? Wnuczek przecież mały, beze mnie ani rusz.
Nikt mnie nie prosił, żebym została. Ale też nie odpuszczali. Po prostu jakoś samo wyszło: widzę, iż jestem potrzebna — więc trwam. Każdego dnia jednak częściej łapię na sobie niezadowolone spojrzenia. Najpierw — bo zupa niesmaczna. Potem — bo koszule zięcia nie tam powiesiłam. W końcu stałam się „przeszkodą”.
W ich domu stałam się jak cień. Pomagam, robię wszystko, ale czuję się obca. Nikt nie powie: „Mamo, dziękuję”. Nikt nie powie wprost: „Mamo, wracaj już do siebie”. Nie. Tylko krzywe uśmieszki i westchnienia. A ja przecież czekałam, iż zobaczą, ile dla nich robię, i powiedzą choć słowo wdzięczności. Albo przytulą. Albo choć herbatę zaparzą nie z torebki.
Nie sądziłam, iż moja miłość i pomoc staną się taką niewidzialną niewolą.
Mam swoje kawalerko na Żoliborzu. Czyste, przytulne, ciche. Tam wszystko jest moje. Tam czekają druty do robótek, stare książki, parapet z fiołkami. Ale jestem tu. Wstaję o szóstej, by zdążyć zrobić śniadanie, potem nakarmić wnuka, przebrać, wyjść na spacer. W południe — obiad, pranie, mycie podłóg. Wieczorem — kolacja. A w nocy leżę na rozkładanym łóżku w pokoju dziecięcym i myślę: czy tak już zostanie?
Ale jestem matką. Jestem babcią. Nie odejdę. Czekam. Czekam, aż córka pewnego dnia powie: „Mamo, jesteśmy ci tak wdzięczni”. Albo choć: „Mamo, odpocznij”. Może zięć się uśmiechnie i rzuci: „Bez ciebie byśmy nie dali rady”.
Na razie cisza.
Może jeszcze nie zrozumieli. Może młodzi potrzebują czasu, by pojąć, ile warta jest matczyna ofiara. Czasem czuję, iż traktują mnie jak oczywistość. Jako zasób, nie człowieka.
Ale nie tracę nadziei. Wierzę, iż moja miłość, cierpliwość i troska nie pójdą na marne. Że nie zostaną zapomniane. Nie chcę, by moja dobroć stała się ciężarem, który będą dźwigać z poczuciem winy. Chcę, by była oparciem, przykładem. By córka, gdy sama się zestarzeje, zrozumiała, jak ważne jest nie tylko brać, ale i doceniać.
Niech jeszcze nie są gotowi. Poczekam. Jestem matką. A w sercu matek — choćby bolało — zawsze jest zapas wiary.