Kiedy urodziłam Zosię, miałam dwadzieścia lat. Byłam jeszcze dziewczyną – naiwną, ale szaleńczo zakochaną w jej ojcu. Zostawił mnie, gdy Zosia nie miała choćby roku. Po prostu spakował się i zniknął. Powiedział, iż nie jest gotowy, iż życie dopiero się zaczyna. Zostałam sama, bez wsparcia, bez rodziców – mama odeszła wcześnie, a tata porzucił nas już w dzieciństwie.
Pracowałam na dwa etaty, mieszkałam w kawalerce, a Zosia często chorowała. Biegałam z nią po lekarzach, stałam w kolejkach, czasem zasypiałam na ławce w przychodni. Nie miałam czasu dla siebie. Żyłam tylko dla niej. Kupić sobie sukienkę – znaczyło nie kupić Zosi leków. Pójść na randkę – znaczyło zostawić ją z kimś, a ja nikomu nie ufałam.
Zosia rosła na dobrą osobę. W szkole była prymuską. Ciągnęłam korepetycje, kursy, kółka zainteresowań. Płakałam nocami, gdy coś jej nie wychodziło. Cieszyłam się bardziej niż ona, gdy dostała się na medycynę na państwową uczelnię.
A potem wszystko się zmieniło.
Na drugim roku pojawił się u niej chłopak – Kamil. Starszy o dziesięć lat, po rozwodzie, z dzieckiem. Byłam w szoku.
— Zosiu, jesteś pewna? On nie jest dla ciebie.
— Nie wtrącaj się w moje życie! Nie jestem już dzieckiem! — krzyknęła wtedy.
Z każdym miesiącem oddalała się coraz bardziej. Kamila idealizowała. On zawsze miał „winnych innych”. Była żona – wredna. Praca – niesprawiedliwa. Ludzie – zazdrośni. A ja – zła matka, która całe życie ją kontrolowała. Tak, on właśnie to jej wmawiał.
Starałam się milczeć. Ale pewnego dnia nie wytrzymałam i powiedziałam:
— On ciebie wykorzystuje. On na ciebie naciska. To nie jest miłość.
— Zazdrościsz mi! Nigdy nie miałaś takiego mężczyzny, więc się wściekasz!
Zabolało mnie to.
Rok później oznajmiła, iż biorą ślub. I iż się do niego wyprowadza.
Pomogłam jej spakować rzeczy, kupiłam kołdrę, naczynia. A gdy się żegnaliśmy, Zosia choćby mnie nie przytuliła.
— Nie udawaj, iż ci ciężko. Zawsze chciałaś, żebym odeszła — szepnęła cicho.
I poszła.
Po ślubie widywałam ją rzadko. Dzwoniłam sama. Pisałam. Ale odpowiedzi stawały się krótsze. A potem zablokowała mój numer.
Od znajomej dowiedziałam się, iż Kamil ją ostatecznie nastawił przeciwko mnie – powiedział, iż jestem toksyczna, iż zrujnowałam jej dzieciństwo. Że przez mnie nie umie żyć.
Minęły dwa lata. Spotkałam ją przypadkiem w supermarkecie. Była z mężem. Zmęczona, z opuszczonym wzrokiem, spięta.
— Zosiu, córeczko… — podeszłam.
— Nie podchodź do mnie — syknęła. — Nie jesteś już moją mamą.
I odeszła.
Stałam między półkami z kaszami i czułam, jak całe moje ciało drży. Jak wszystkie te lata – noce, gorączki, szpitale, łzy, praca, niedojedzone posiłki – wszystko znika. Jakby wyrwano mnie z jej życia, jak niepotrzebną kartkę z zeszytu.
I nie wiem, czy wróci. Czy przypomni sobie, jak siedziałam przy jej łóżku, gdy chorowała. Jak nie jadłam, żeby mogła mieć książkę. Jak rezygnowałam ze wszystkiego, żeby miała przyszłość.
Wiem tylko jedno: jestem jej matką. I choćby jeżeli ona to neguje – to nie zmieni prawdy. I będę ją kochać. choćby stamtąd, gdzie już nic nie boli.