Pewnie już nie nadążacie z czytaniem wszystkich blogowych podsumowań, prawda? Bo ja tak. Podsumowania miało nie być, bo nie do końca czułam, iż to już, iż już nowe się zaczyna. Powoli zasiadłam do tematu, trochę dla siebie, bo nie spodziewam się, iż mój wpis przebije się przez gąszcz tego typu publikacji. A jeżeli dotrze chociaż do małej grupki, to mam nadzieję, iż będzie inspiracją do tego, by sięgać po to, co na pierwszy rzut oka wydaje się nieosiągalne, by próbować realizować czasem nawet, zdawać by się mogło, absurdalne pomysły. W 2017 szaleństwo podróżnicze nie zwolniło tempa. Standardowo wszystkie dni urlopowe poszły na podróże, a iż dni było trochę więcej niż przepisowe 26, to i poszaleć można było. Co prawda rekord liczby lotów nie padł, bo ten ciągle należy do 2016, ale nie o loty tu przecież chodzi. 88 dni w podróży to całkiem dobry wynik, jak na pracę na etacie. Spełniły się kolejne podróżnicze marzenia, kolejne miejsca pojawiły się na mojej mapie świata, kolejne refleksje, kolejne przemyślenia. Dwa weekendowe wyjazdy zostały odwołane, ale jest już plan by nadrobić to w nowym podróżniczym 2018. Na początek trochę statystyk lotniczych. 38 lotów, w tym 8 po Polsce oraz 30 poza jej granicę. W powietrzu spędziłam 138 godzin, sama się dziwię, jak… patrząc na mój strach przed lataniem, to całkiem dobry wynik. W sumie to może jednak aż tak bardzo latać się nie boję? Drogą powietrzną pokonałam 90 302 km, dodając do tego drogę lądową z pewnością wyszło grubo ponad 100 000. Jak już pisała, nie o odległości, nie o cyferki tu naprawdę chodzi. Każda podróż, choćby ta bliska, choćby ta w miejsca, które się już odwiedziło, przynosi nowe wrażenia, nowe doświadczenia. Dłuższe, czyli jakie? Nie miesięczne, nie kilkutygodniowe, a konkretnie dwutygodniowe. Tak, dla kogoś, kto pracuje na etacie, takie pełne dwa tygodnie to już jest niemalże wyprawa;) Wybór jest prosty, albo jedziesz na dłużej i od razy wyzbywasz się dni urlopowych, albo – dzielisz urlop na kilka krótszych wypadów. Wolę opcję drugą, gdyż perspektywa siedzenie potem na tyłku, zdecydowanie mnie przeraża. 2017 zaczął się w zasadzie od nowości. Coś, co w ogóle nie było w najbliższych planach, pojawiło się nagle na liście za sprawą tanich biletów, jakie przez przypadek wygrzebałam pewnego wieczoru z czeluści Internetu. Meksyk, bo o nim mowa, bardzo pozytywnie mnie zaskoczył… “Meksyk?” – mówili znajomi – “przecież tam jest niebezpiecznie? Nie boisz się?” Przyznam, iż trochę się stresowałam, szczególnie opowieściami o stanie Chiapas, o blokadach, maczetach, podpalanych autobusach i strzelaninach pod klubem. Kto by się nie przestraszył?! Fakt, iż większość naszej podróży obejmowała Półwysep Jukatan, który uchodzi za bezpieczny. Do stanu Chiapas jednak również dotarliśmy. Ani razu nie czuliśmy jakiegokolwiek zagrożenia, ani dyskomfortu, no może w Cancun, gdzie brawurowa jazda niektórych kierowców oraz kordony policji, uzbrojonej po zęby mogły sprawiać inne wrażenie. Meksyk to piękny kraj, ogromny i bardzo różnorodny. Cancun to oczywiście drogi kurort, ale wystarczy wyjechać poza jego granice i już wkraczamy w inny świat, świat Republiki Majańskiej. Świat piramid, cenot i kolorowych miasteczek. Wybrzeże, czy to Zatoki Meksykańskiej, czy Morza Karaibskiego, także warte jest zobaczenia, nie wszędzie są tłumy, i tutaj można w spokoju wypocząć. Szczególnie, gdy do dyspozycji ma się wypożyczony samochód, co było świetną decyzja w naszym przypadku. “México, volveré”. Tak właśnie, Meksyk mnie zaczarował, zaostrzył apetyt na więcej… na więcej Meksyku w Meksyku:) Wypoczynek na rajskich plażach, wbrew pozorom, wcale mnie nie odstrasza. Nie należę do osób, które definitywnie omijają takie kierunki szerokim łukiem, bo przecież to nuda i strata czasu, niegodne prawdziwego podróżnika;) Wręcz przeciwnie, uwielbiam takie miejsca, to przecież piękna natura, zarówno na lądzie, jak i pod wodą. Po dwóch wizytach na Malediwach, przyszła kolej na Seszele, które także uchodzą za prawdziwy raj. Bilety upolowane na Majówkę były strzałem w dziesiątkę, udało się jeszcze skorzystać z połączenie Air Berlin, które za chwilę upadły. Prawie dwa tygodnie bez Internetu na tropikalnych wyspach.. to był prawdziwy relaks. Bez ciężkiego plecaka, bez ciągłej zmiany miejsca, bez tłumów… i uwaga, za całkiem rozsądne pieniądze. To było właśnie pozytywne zaskoczenie. Przy odpowiedniej organizacji i planowaniu, na taki wyjazd nie trzeba wydawać kokosów! A tych akurat na Seszelach jest pod dostatkiem i to tych największych. Rośnie tu jego endemiczny gatunek, a konkretnie lodoicja seszelska, jej owoc duży i ciężki, może ważyć choćby 30 kg. Co ciekawe, żeński kokos przypomina kobiecą część ciała, męski zaś zdecydowanie budzi skojarzenie z męską… czyli wszystko się zgadza. Seszele to prawdziwie rajskie wyspy, nie ma tu tropikalnych chorób, jadowitych zwierząt, no może jedynie w wodzie, i choćby jak pada deszcz, to i tak jest pięknie. “Seychelles, I’ll be back!” Mówią o niej “Afryka dla wszystkich” i coś w tym jest. Namibia różni się od innych państw afrykańskich pod wieloma względami. Można by rzec, iż jest wręcz europejska. Panuje porządek, czasami wręcz przesadny, jeżeli chodzi o wszelakie procedury, bezpieczeństwo jest zdecydowanie na wyższym poziomie (choć zdarzają się kradzieże), spokojnie można po tym kraju podróżować na własną rękę. Jednak nie dlatego Namibia skradła moje serce, nie dlatego była krajem, o którym marzyłam już od dawna. To przede wszystkim jej krajobrazy, dzika natura, cudowne pomarańczowe wydmy, żółte popękane Dead Vlei, powalające góry i skalne formacje oraz afrykańska przestrzeń i klimat. Nic nie wskazywało na to, iż już w 2017 roku postawię tam swoją stopę. Ekipa się rozsypała, a w pojedynkę jednak takiego wyjazdu zrealizować się nie da, zwłaszcza przy określonym budżecie. I może zabrzmi to banalnie, ale oto kolejny dowód na to, iż jeżeli się czegoś bardzo chce i to pragnienie jest naprawdę z nami kompatybilne, to Wszechświat tak rozdaje karty, żeby to wszystko się spełniło. Znalazła się nowa ekipa, znalazły się tanie bilety i tak oto ponad dwa tygodnie we wrześniu spędziłam w tym kolorowym kraju. “Namibia, I’ll be back!” Tak, mam zamiar wrócić i biegać po pomarańczowych wydmach tak długo, aż wystarczająco nasycę się tym barwnym krajobrazem… a to może trochę potrwać:) Tutaj wyjaśnienia już nie potrzeba. Wszystko, co weekendowe i około, łapie się w ten worek. Ten rok był zdecydowanie włoski. Nie będę oryginalna, gdy napiszę, iż uwielbiam ten kraj i chyba oprócz fiordowej Norwegii to jest to moje ukochane miejsce do podróżowania. W dodatku Włochy nie leżą na krańcu świata, więc można je zwiedzać po trochu, weekend po weekendzie, a nic tak dobrze nie poprawia humoru i nie ładuje akumulatorów, jak włoskie słońce i włoskie jedzenie. W tym roku zaczęło się od Rzymu… tak, tak, to była moja pierwsza podróż do stolicy tego kraju:) Ekscytacja ogromna, bo w końcu, bo wreszcie! Pełne trzy dni zrobiły apetyt na więcej, a mroźny styczeń (było okrutnie zimno, fontanna na Placu Watykańskim zamieniła się w lśniące sople lodu) sprawił, iż kolejny raz będzie już w ciepłych miesiącach. Potem przyszły urodziny i kilkudniowy wypad do Apulii i Neapolu… Bari i okolice to kolejne achy i ochy, już wiem, iż wracam, bilety są. Neapol i Kampania też nie zawiodły i tak oto, już za parę miesięcy ponownie tam byłam, tym razem Półwysep Amalfi pojawił się na trasie. I jeszcze kolejna miejscówka, tym razem w Lombardii, Jezioro Iseo, które już bardzo długo czekało na realizację. “Italia, tornerò!” Tak, tak, już w marcu się melduję. Był jeszcze Amsterdam, był jeszcze Berlin, choć te wypady akurat szczególnie mnie nie poruszyły. Dziwnie zabrzmi, jeżeli napiszę, iż Berlina nie lubię. Nie wiem, co jest, ale zachwytów nad tym miastem podzielać nie potrafię. Amsterdam zaś odwrotnie, lubię to miasto, być może z racji sentymentu, chcąc nie chcąc, przypomina mi znajomą Flandrię, w której rok przecież mieszkałam. Jednak druga wizyta w tym wyluzowanym mieście przebiegła nad wyraz bez większych ekscytacji. Byliście kiedyś na Kaziukach? Ja nie… tzn. już tak. W ubiegłym roku w końcu się udało. Daleko nie jest, do Wilna łatwo się dostać. LOT miewa świetne promocje, na okres zimowy szczególnie. Na blogu wpis z tego wyjazdu się nie pojawił. prawdopodobnie kiedyś się doczeka. Jarmark wileński odbywa się już od czterech stuleci, nie jest więc to tradycja nowa. Nawiązuje on do historii Litwy, nazwa zaś pochodzi od imienia patrona Litwy, św. Kazimierza. Kaziuki to nic innego, jak kiermasz sztuki ludowej, wszelakich wyrobów, ceramicznych, tkanych, plecionych, ale również i żywnościowych. W tych dniach straganami obstawiona jest niemalże cała starówka, w czasie oglądania, podziwiania tego, co artyści stworzyli, można wzmocnić się swojskim jadłem oraz rozgrzać lokalnymi trunkami. A wszystko to przy dźwiękach i tańcach ludowych kapel, które do dyspozycji mają rozstawioną scenę w centrum starówki. A i grajków ulicznych nie brakuje, choćby tych kilkuletnich. Festyn jest świetną okazją, by poznać nowe smaki, spróbować potraw litewskich, napić się żywego piwa oraz kwasu. Można również zaopatrzyć się w przepiękne ozdoby wielkanocne. Znam takich, co to bagaż rejestrowany na powrót dokupić musieli, bo dali się ponieść atmosferze tego miejsca. Cóż się dziwić, to niezwykle piękna litewska tradycja, klimat niesamowity, z całego serca polecam. W tym roku Kaziuki odbędą się w pierwszy weekend marcowy 2-4.03. Może o tym nie wiecie, może nie pamiętacie… ale w tym roku po raz pierwszy zajrzałam do Chin. Co prawda służbowo, ale jednak. Cztery dnia w Changzhou oraz dzień w Szanghaju nie dały wielkich możliwości do tego, by zwiedzić ten rejon, zwłaszcza, gdy cały czas praktycznie spędzało się w biurze. Ale co pojadłam, to moje! Odkryłam dla siebie kuchnię chińską, wiecie, taką prawdziwą, ze wszystkimi dziwnymi rzeczami, jakie tam serwują. Cztery dni jedzenia w firmowej stołówce, gdzie każdy, ustawiając się w kolejce, brał specjalnie wytłoczony talerz. Każda część dania miała bowiem na nim swoje miejsce, a i za każde odpowiadał inny kucharz. Wszystko świeże i pyszne! Do tego wieczorne buszowanie po knajpach w towarzystwie koleżanek z Chin, które oczywiście wiedziały, gdzie najlepiej zjeść można. Odkrycie tego wyjazdu? Hot pot, czyli gorący garnek. W specjalnie przygotowanym do tego stole umieszcza się wielki gar gorącej cieczy, łagodnej lub bardzo pikantnej, a do tego zamawia wszelakiego rodzaju dodatki, które potem w tej zupie się gotuje i zjada zaraz po ugotowaniu. Przeważnie są to różne części różnych zwierzątek, ozorki, łapki, chrząstki, serca, czy też po prostu krew, zastygła w żelatynie… po ugotowaniu macza się w to we własnoręcznie przygotowanych sosach i do buzi. Czasami niebo w gębie, czasami niekoniecznie. Podobno w każdym chińskim domu gorący garnek serwuje się od czasu do czasu, ale już nie w stary tradycyjny sposób. Sprzęt do tego celu został bowiem bardzo unowocześniony. Trochę piszczało, może nie aż tak dużo, ale wiadomo, człowieka ciągnie bardziej tam, gdzie obce, nie swoje… co nie do końca jest słuszne. Ciągle marzy mi się taki tour po polskich wsiach, bo wbrew pozorom nie wszędzie jest tak samo. Namiastką tego były moje dwie wycieczki do skansenów, w Sierpcu i Radomiu. Uwielbiam takie miejsca, miejsca z duszą. Może to dla mnie podróż sentymentalna? Nie, nie jestem aż tak wiekowa, by pamiętać czasy zagród z XVI czy choćby XIX wieku, ale dzieciństwo nieodłącznie kojarzy mi się z wiejskim klimatem. Każde wakacje spędzałam bowiem w takich okolicznościach przyrody. Niektóre sprzęty, niektóre zwyczaje z tych dawnych dawnych czasów dotrwały i do moich lat dziecięcych. A gdy się dobrze pobuszowało na strychu, to dopiero cuda odkryć można było. Skansen w Sierpcu zdecydowanie bardziej mi się podał, niemniej numerem jeden ciągle pozostaje ten w Lublinie. A może by tak zobaczyć je wszystkie? Może właśnie w tym roku? Polskie klimaty to także góry, które kocham, a dziwnym trafem coraz rzadziej tam bywam. Tym razem się jednak udało, ale nie do końca o same góry chodziło. Urodzinowe łazikowanie jak sama nazwa wskazuje musi mieć coś wspólnego z urodzinami… i miało. Jest taki całkiem fajny gość, Przemo ma na imię, który co roku upływ kolejnych latek w górach świętuje. Tym razem padło na Stołowe i tym razem w końcu się nie wykręciłam. I powiem Wam, mimo iż krótki, był to iście energetyczny wyjazd, z 40 osób może, a może i więcej, tzw. spęd. Moc była, zresztą jak zawsze. Z większością znam się już ładnych parę lat, a ciągle ktoś nowy dołącza. Goldenowe stare dobre czasy, gdy jeszcze Facebook nie istniał… tak, to była era przedfejsukowa. Wtedy to Goldenline pełnił podobną funkcję, oprócz szukania pracy, można było dołączyć do wielu grup społecznościowych, czy to singlowych, czy rowerowych, zawsze się coś działo, a ja rzadko kiedy po pracy prosto do domu wracałam. Łezka się kręci… niezmiernie...