Dzisiaj znów muszę się wygadać, bo inaczej chyba eksploduję. Przyjechali krewni mojej teściowej, Haliny Stanisławowskiej, na dwa tygodnie przed Wielkanocą i, jak się okazuje, nie zamierzają gwałtownie wyjeżdżać.
Ja, Kinga, stoję przed dylematem: śmiać się czy płakać? Ci goście to prawdziwy prezent losu, a nasz dom zamienili w prywatny pensjonat. A Halina Stanisławowska zamiast postawić sprawę jasno, tylko się uśmiecha i częstuje ich pierogami. O moim mężu, Wojtku, choćby nie wspomnę – udaje, iż problemu nie ma. Jestem ciekawa, czyja wytrzymałość pierwsza się skończy: moja czy ich.
Wszystko zaczęło się pewnego poranka, gdy obudził mnie hałas w kuchni. Myślałam, iż Wojtek postanowił zgotować mi miłą niespodziankę. No tak, oczywiście! Wchodzę, a tam cała delegacja: ciocia Wiesława, jej mąż Zdzisław i ich córka Agnieszka, przybyli z jakiejś zapomnianej mieściny, gdzie – jak twierdzą – życie jest nudniejsze niż w naszej spiżarce. Przyjechali „na Święta”, ale widocznie uznali, iż Wielkanoc trwa dwa tygodnie. Halina, promienna jak malowane jajko, już warzyła rosół. „Kinga, to przecież rodzina! Trzeba ich przyjąć po ludzku!” – mówi. A ja patrzę na walizki w przedpokoju i wiem – to nie koniec.
Ciocia Wiesława ma głos niczym syrena alarmowa. Od progu zaczęła narzekać, iż u nich wszystko drogie, a u nas „warszawski raj”. Równocześnie zaczęła przeglądać nasze mieszkanie. „O, Kinga, a dlaczego firanki takie zakurzone? A co to za plama na dywanie?” – pyta, zaglądając jednocześnie do szafy, jakby sprawdzała, czy dobrze składam bieliznę. Zacięłam zęby, ale we wrze już gotowałam się ze złości. Zdzisław, jej mąż, to zupełne przeciwieństwo – cichy jak grób. Całymi dniami siedzi w salonie, ogląda telewizję i prosi, by „przestawić na kanał o wędkarstwie”. Agnieszka, ich dwudziestoletnia córka, żyje w telefonie, ale jednocześnie pochłania połowę naszych zapasów. Wczoraj zastałam ją w kuchni, jak dopija mojego ulubionego jogurtu. „A, myślałam, iż to wspólne!” – mówi. Wspólne? Tak, ale nie dla ciebie, Agatko!
Halina zamiast delikatnie zasugerować, iż czas wracać, tylko dorzuca oliwy do ognia. Codziennie gotuje jak na weselu: rosół, pierogi, schabowe, sernik. A krewni oczywiście wniebowzięci. „Halinka, tyś nasza karmicielka!” – słodko mówi ciocia Wiesława, sięgając po dokładkę. Próbowałam rozmawiać z teściową, może wystarczy ich rozpieszczać? Ale ona tylko ręce załamała: „Kinga, jak możesz? Toż to rodzina! Przyjeżdżają raz na sto lat!” No tak, i chyba planują zostać na kolejne sto.
Wojtek w tej sytuacji to mistrz neutralności. Mówię mu: „Wojtek, pogadaj z mamą, niech im powie, iż czas do domu”. A on: „Kinga, no wytrzymaj, to goście”. Goście?! U nas już nie dom, tylko hostel! choćby do łazienki chodzę według harmonogramu, bo Agnieszka godzinami robi sobie selfie. A wczoraj ciocia Wiesława „pomachnęła” miasto moją ulubioną patelnią tak, iż teraz nic się na niej nie smaży. „Myślałam, iż tak lepiej!” – stwierdziła. Lepiej, owszem… dla śmietnika.
Najzabawniejsze, iż snują plany na przyszłość. Ciocia Wiesława oznajmiła, iż zostanie do majówki, bo chce zobaczyć, „jak u nas grillują”. Zdzisław marzy, by Wojtek zabrał go na ryby, a Agnieszka błaga, żeby ją zawieźć do galerii, bo u nich „nie ma niczego modnego”. Siedzę i myślę: kiedy oni w końcu wyjadą? I co ważniejsze – jak ja to przetrwam bez zawału?
Zaczynam snuć plany ich pozbycia. Może powiedzieć, iż zaczynamy remont? Albo iż wyjeżdżamy na wakacje? Ale Halina wydaje się zachwycona tą inwazją. Wczoraj zaproponowała, żeby urządzić wielkanocne przyjęcie i zaprosić sąsiadów. „Niech wszyscy widzą, jaka z nas zgodna rodzina!” – oświadczyła. Zgodna? Może, tylko ja czuję się już jak obca we własnym domu.
Jedyna moja ucieczka to poczucie humoru. Wieczorem, gdy wszyscy śpią, nalewam sobie herbatę i wyobrażam sobie, iż piszę książkę pt. „Jak przetrwać najazd krewnych”. Będą rozdziały o tym, jak chować jedzenie, jak się uśmiechać, gdy chce się krzyczeć, i jak nie udusić teściowej za jej gościnność. Poważnie myśląc, wiem, iż to chwilowe. W końcu wyjadą, a dom znów będzie nasz. Ale na razie liczę dni do Wielkanocy i modlę się, żeby ciocia Wiesława nie wpadła na pomysł pozostania do lata.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze ma taką rodzinę? I jak sobie z nimi radzicie? Bo ja jestem już na granicy, ale się nie poddam. Może do świąt stanę się mistrzynią zen. Albo przynajmniej nauczę się chować jogurty tak, żeby Agnieszka ich nie znalazła.