Dom kultury w małym miasteczku na Podlasiu był stary, ale przytulny. Dzieci tłoczyły się w sali, wpatrzone w scenę. Tam, w świetle wysłużonych projektorów, znów występował Bogdan Kowalski — starszy pan, iluzjonista, którego znał każdy w okolicy. Jego kapelusz — mocno sfatygowany, ale wciąż pełen niespodzianek — od dawna był legendą.
Nie był typowym cyrkowcem. Bogdan miał dobre serce i duszę dziecka. W każdym jego występie była magia nie sztuczek, ale nadziei. Dziś finałowy numer: z kapelusza miał wyczarować żywą kaczkę o imieniu Kasia. Sala zamarła.
— Uwaga, teraz! — zawołał teatralnie i wyciągnął z kapelusza niezwykle zadziornego ptaka.
Entuzjazm dzieci rozlał się po pomieszczeniu jak wiosenny wiatr: klaskanie, piski, śmiech. Gdy Bogdan już miał się pożegnać, nagle złapał czyjś wzrok. Jeden jedyny — nieśmiejący się, niebawiący. Wzrok chłopca, może siedmioletniego, który siedział na krześle w ostatnim rzędzie i wpatrywał się w kaczkę, choćby nie mrugając.
— Cześć, mały. Jesteś sam? — zapytał iluzjonista, podchodząc.
— Ta kaczka to naprawdę żywa? — szepnął chłopiec z zachwytem.
— Oczywiście! Chcesz ją pogłaskać? Nazywa się Kasia.
Chłopak podszedł ostrożnie, pogładził pióra. Oczy mu błyszczały, usta drżały.
— A ona się nie boi w tym kapeluszu siedzieć?
— Kasia się nie boi. Jest odważna. Tak jak ty.
— Kacper! — rozległo się wołanie.
Podbiegła do nich kobieta o zmęczonej twarzy.
— Kacperek, no ile można się wymykać?! — załamała ręce i zwróciła się do iluzjonisty: — Przepraszam. To nasz urwis. Wiecznie gdzieś znika.
— Jest pani jego matką? — spytał Bogdan.
— Wychowawczynią. Jest z domu dziecka, rodziców niedawno stracił…
Gdy Kacper odszedł ze spuszczoną głową, iluzjonista poczuł, jakby ktoś uderzył go pięścią w pierś. Nie mógł o nim zapomnieć.
— Proszę podać adres tego domu dziecka.
Kobieta zdziwiła się, ale podała ulicę i numer.
Całą noc Bogdan nie spał. Przypomniał sobie, jak lata temu, po rozwodzie, stracił kontakt z własnym synem. Teraz, patrząc w oczy tego chłopca, czuł, iż los daje mu drugą szansę.
Rano przyszedł do domu dziecka z ogromną paczką cukierków. Kacper siedział w kącie, z dala od hałaśliwych dzieci. Zobaczył Bogdana i rozpromienił się. A gdy zauważył, iż ten przyprowadził też Kasię — podskoczył z radości.
Tak zaczęła się ich przyjaźń. Najpierw rzadkie wizyty, potem wyjścia do zoo, książki, bajki. Kacper przywiązał się do niego całym sercem. A Bogdan — do niego.
Pewnego dnia ośmielił się i podszedł do pani Jolanty, tej samej wychowawczyni:
— Chciałbym adoptować Kacpra.
— Samotnemu mężczyźnie nie pozwolą — odpowiedziała łagodnie, ale ze smutkiem. — Takie prawo.
Iluzjonista opuścił głowę. Nie wiedział, iż pani Jolanta od dawna go obserwowała. I iż za każdym razem, gdy przychodził, jej serce biło niespokojnie. Ona też pokochała tego dziwnego, trochę śmiesznego, ale dobrodusznego mężczyznę.
A tydzień później Kacper, siedząc na ławce i trzymając się za łapkę Kasi, nagle cicho zapytał:
— Czy ja mogę z tobą mieszkać?
Bogdan zastygł. Nie wiedział, jak wytłumaczyć mu te sprawy z dokumentami, te niemożliwości.
Ale chłopiec nagle spojrzał mu w oczy i powiedział, ufnie:
— A może pani Jolanta pójdzie z nami? Ona jest dobra. Będzie twoją żoną, a moją mamą. Wtedy na pewno będziemy rodziną.
Iluzjonista spojrzał w bok. Tam, przy oknie, stała pani Jolanta. I nagle zrozumiał — chłopiec miał rację.
Podszedł do niej, serce mu waliło, w głowie kłębiły się myśli. Ale nie musiał nic mówić. Ona wszystko wyczytała z jego oczu. Już wiedziała.
Kacper podbiegł i przytulił się do nich obojga.
I w tym momencie, wśród starych ścian, w zapachu kredy, farby i taniego proszku, w korytarzu zwykł.