City Slickers

aleksandra.jursza.net 6 dni temu

„City slickers” – znany w Polsce jako „Sułtani westernu” – to niepozorna historyjka, która trochę nam obiecuje komedię, a trochę przygodę. Oto bowiem trzech przyjaciół w wieku kryzysu średniego wybiera się na wyprawę życia: mają zaznać kowbojskiego życia, przeprowadzając od miejsca A do Z stado krów. Rzecz jasna, to miało być w ramach rozrywki zaznawanej w czasie urlopu. Jednakże na miejscu okazuje się, iż to nie takie proste…

Z komedii jako takiej to został może początek i to taki slapstickowy, w stylu lat 90′. I do połowy filmu myślałam, iż obraz spodoba się głównie Teksańczykom oraz mężczyznom, wszak tu się opowiada o sprawach męskich. Tyle iż finałowa scena zaskakuje. No, może nie zaskakuje, ale dzieje się tak, iż poczułam się taka trochę oczyszczona, no i zadowolona. Rzeczywiście: jeżeli widz narzekał do połowy na średnią rozrywkę, tak druga powinna go w pełni usatysfakcjonować.

Nie jest to jakiś wielki film; ale za to jest to film życiowy, po prostu. I miło się go ogląda, bo „City slickers” płynie i wcale nie trzeba przyśpieszać seansu. Po prostu, spokojny seans, chwila oddechu między oglądaniem jednego i drugiego dramatu.

Zdziwiłam się trochę co do Jacka Palance, bo jego rola była całkiem niezła, grał on takiego typowego, ostrego Teksańczyka, ale… no właśnie, mam z tym problem. Nie umiem stwierdzić na ile jego aktorstwo było niezwykłe, ponieważ dziś niczym by się nie wyróżniało. Czy jego bohater miał charyzmę? Tak – ale raczej na zasadzie „typ bohatera, wzór dla innych”, niż jakaś rzeczywista chemia. A, tak. Zapomniałam wspomnieć, iż aktor za to dostał Oskara, choć może widzicie to na obrazku.

Tak czy siak, „City slickers” to całkiem przyjemny seans do odpoczynku. Nie będę się brała za drugą część, bo ma gorsze oceny, a seans jedynki nie bardzo daje nam otwarte wątki, przez które chciałabym historię śledzić dalej.

Idź do oryginalnego materiału