Cisza, która jest

newsempire24.com 1 dzień temu

Cicho, jak jest
Kiedy Weronika powiedziała „mam już dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu odłożyła łyżkę na stół, spojrzała w okno i wypowiedziała to – spokojnie, niemal zwyczajnie. Jak mówi się „pora wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez histerii, ale tak, iż w pokoju nagle zrobiło się duszno, jakby ktoś wyłączył słuch.

Marek podniósł wzrok znad telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Usłyszał jej głos, ale głębia tych słów dotarła do niego z opóźnieniem, jak dźwięk dobiegający zza szyby. Spojrzał na nią, potem znowu na ekran – jakby między nimi było grube szkło, przez które kilka widać.

— O czym mówisz?

— O nas. O tym, jak żyjemy. W ciszy.

Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przemknęło mu przez myśl: „znów”. Chociaż „znów” to nie było. Milczała długo. Bardzo długo. Wiedział o tym, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez niewygodnych pauz. Tylko teraz ta cisza stała się nie do zniesienia.

Byli razem siedem lat. Przeżyli wszystko: wyjazdy, awantury, głupie filmy, przyjaciół, remonty. Kłócili się o błahostki, godzili nocą w kuchni, dzielili tort na pół, mówili chórem głupoty. A potem – jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw nie dosłuchiwali. Potem – nie dopowiadali. Przestali do siebie dzwonić w ciągu dnia. Potem przestali pytać „jak tam”. W końcu po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.

— Nie słyszę tu siebie, Marek. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym wcale nie istniała.

Chciał powiedzieć coś ważnego. Że ją słyszy. Że to nie tak. Że po prostu jest zmęczony, iż się pogubił. Że kocha, tylko zapomniał, jak to mówić. Ale słowa nie nadchodziły. Nie dlatego, iż nie kochał – tylko dlatego, iż odzwyczaił się od mówienia na głos. I od słuchania siebie.

Weronika wstała, włożyła filiżankę do zlewu. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w kierunku drzwi, nie dźwięk zatrzasku, tylko ta łatwość, z jaką się to stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Zbyt łatwo, jakby nic ważnego nie traciło się po drodze.

Szła ulicą, a śnieg chrupał pod butami niczym w filmie. Ludzie wokół spieszyli się, nikt na nikogo nie patrzył. Weronika zatrzymała się na światłach i po raz pierwszy od dawna poczuła, iż jest obecna. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu – tu i teraz. Ani w przeszłości, ani w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało w końcu dogoniło duszę.

Tamtego wieczoru nie poszła ani do koleżanki, ani do matki. Po prostu wałęsała się po mieście, skręcając tam, gdzie nogi poniosły. Wstąpiła do piekarni, w której kiedyś lubili przesiadywać z Markiem. Kupiła drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie zdejmując kurtki. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. I pierwszy raz od lat nie miała ochoty nic analizować, tłumaczyć, rozpamiętywać. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez ról. Bez widowni.

Marek napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Zwyczajnie: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, ale z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Ot, tak. On nie napisał więcej. Ona też nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała – tylko dlatego, iż pierwszy raz w życiu poczuła: można przestać.

Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o poranku krzyczały mewy. Zaczęła robić poranne spacery – nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało domagało się ruchu. Wyrobiła w sobie nawyk zapisywania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Po prostu – co widziała. Kto się uśmiechnął. Gdzie było cicho. Jakie ręce miała kasjerka. Czym pachniało w tramwaju. To był jej sposób, by być w chwili, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez nawyków, bez Marka.

Czasem myślała o Marku. Nie ze złością. Nie z żalem. Po prostu – jak o człowieku, z którym kiedyś zsynchronizowała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy patrzył w swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dramatu. Bez finału. Bez wielkich słów. Po prostu – jak bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, kiedy nikt nie wciska „powtórz”. Cicho, jak jest.

Czasem wszystko, czego trzeba – to nie „wróć”, nie „zrozum”, nie „usłysz”. Czasem wszystko, czego trzeba – to przestać czekać, aż ktoś powie coś za ciebie. I zacząć mówić samemu. choćby niepewnie. choćby nie od razu. Ale na głos. Żeby znów siebie usłyszeć. Żeby być.

Idź do oryginalnego materiału