Cień przed szczęściem

newsempire24.com 5 dni temu

Cień w przededniu szczęścia

W cichym miasteczku u podnóża wzgórz, gdzie rankami unosiła się mgła, Kinga z przyjaciółkami hucznie świętowała wieczór panieński. Jutro miała zostać żoną swojego narzeczonego, Jacka. Zabawa trwała w najlepsze: brzdęk kieliszków, śmiech, muzyka. Nagle do drzwi zapukano. Kinga, poprawiając sukienkę, podeszła otworzyć.

– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta stojąca na progu, a w jej głosie pobrzmiewała nuta przeprosin. Jej pomarszczona twarz wydawała się mgliście znajoma.
– Dobry… – odparła Kinga. W powietrzu zawisła napięta cisza. Czekała, co powie nieznajoma.
– Przyszłam cię ostrzec: nie wychodź za Jacka – wyrzuciła nagle gość, a jej oczy, jak rozżarzone węgle, wpiły się w Kingę.
– Co? Dlaczego? – Kinga osłupiała wpatrywała się w staruszkę, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Wieczór panieński przed ślubem, jak przystało, urządziły przyjaciółki. Ostatnie lata Kinga mieszkała w małym domku na uboczu miasteczka, który odziedziczyła po babci. Domek był skromny, ale przytulny, z drewnianą podłogą i oknami, za którymi rosły stare klony. Choć droga do pracy zajmowała godzinę, Kinga nie narzekała. Tu powietrze pachniało piołunem, dojrzałmi gruszkami i poranną rosą. Rankiem szumiały liście, wieczorem śpiewały świerszcze, a to proste życie napełniało jej duszę spokojem, tak brakującym w miejskim zgiełku.

Przyjaciółki proponowały wieczór panieński w modnym klubie czy restauracji, ale Kinga uparła się na swój dom. To nie było tylko pożegnanie z stanem panieńskim – to było pożegnanie z jej azylem, z tym zakątkiem ciszy.

Jacek, jej narzeczony, kategorycznie odmawiał życia za miastem. „Na emeryturze, może, i ciągnie do grządek – mówił – ale teraz nie mam zamiaru marnować pół dnia na dojazdy. Co jest fajnego w tej głuszy? Nuda jak cholera!”

Kinga milcząco się zgadzała. Domek zostanie, będzie przyjeżdżać w weekendy. Ale ich spojrzenia na życie często się rozmijały. Sprzeczali się o drobiazgi i poważne sprawy: jak wydawać pieniądze, gdzie jeździć na wakacje, jak wychowywać przyszłe dzieci. Jacek zawsze pierwszy godził się, przywoził kwiaty, zabierał ją do kawiarni, przysięgał miłość. Jego uczucie było intensywne, głośne, jak letnia burza.

Czy Kinga kochała? Odegnała te myśli. Gdy się zastanawiała, w duszy zamiast drżenia pojawiała się pustka – zimna, pochłaniająca przepaść, która wchłaniała wszystko, co dla niej ważne: stare książki w wytartych okładkach, herbatę z miętą w ulubionym kubku w stokrotki, choćby jej kota mruczącego na kolanach. Od tego robiło się nieswojo. Oczywiście, to były tylko fantazje, ale wydawały się tak realne, iż ciarki biegły po plecach.

Kinga nie kochała Jacka. Ale i tak szła do ołtarza. Był od niej starszy o dziesięć lat, odnosił sukcesy, pewny siebie. „Z nim nie zginiesz” – szeptały przyjaciółki. Kinga kiwała głową, ukrywając wątpliwości. I oto dzień ślubu wyznaczony. Biała suknia wisiała w szafie, kusząca i przerażająca. Dziś – szampan, truskawki, śmiech przyjaciółek, a jutro – przysięga przed ołtarzem.

Przez wesoły gwar Kinga ledwo usłyszała pukanie. Najpierw pomyślała, iż się jej wydawało, ale dźwięk się powtórzył. Nie spodziewała się więcej gości. Poszła otworzyć.

– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta. Wyglądała jak emerytowana nauczycielka: siwe włosy spięte w koczek, ciemny sweter, długa spódnica, znoszone buty. Ale jej oczy – szare, przenikliwe – patrzyły tak, jakby widziały na wylot.

– Dobry… – odpowiedziała Kinga, czekając na ciąg dalszy.

– Nazywaj mnie Stanisława Ignacowa. Jestem matką Wojciecha Nowaka – przedstawiła się.

– Czy coś się stało Wojtkowi? Albo Maćkowi? – zaniepokoiła się Kinga. Wojciech był jej sąsiadem, a Maciek – jego synem. Żona Wojciecha odeszła kilka lat temu, zostawiając go z dzieckiem i długami. Wojciech się nie załamał, pracował, surowo, ale sprawiedliwie wychowywał syna. Kinga pomagała po sąsiedzku: piekła ciasta, przynosiła Maćkowi książki z biblioteki, zasadziła pod ich oknami kwiaty – stokrotki i floksy. Wojciech odpłacał się tym samym: naprawiał płot, pomagał z półkami. Maciek zabierał Kingę na spacery, razem zbierali jagody, z których robiła konfitury, dzieląc się po równo. Kinga wiedziała, iż Wojciech ma matkę, ale ta mieszkała w sąsiedniej wsi i rzadko odwiedzała.

– Nie, z nimi wszystko w porządku – uspokoiła Stanisława Ignacowa, unosząc chude ręce. – I to dzięki tobie, Kingo. Wiem, jak im pomagasz. Przyjechałam dziś do syna, postanowiłam podziękować.

– Ależ proszę… – zmieszała się Kinga. – To przecież sąsiedzka rzecz…

– Właśnie dlatego dziękuję – przerwała staruszka, a w jej głosie zabrzmiała twardość. – Nie gniewaj się, Kingo. Stara jestem, ale prawdę widzę. Nie wychodź za Jacka. – Jej oczy pociemniały, wwiercając się w Kingę.

– Przepraszam, co? – Kinga była zdezorientowana. – Skąd pani wie o Jacku? Po co pani to mówi? – Nagle wydało jej się, iż zrozumiała. – Och, ależ ja nie kocham pańskiego Wojtka, jesteśmy tylko przyjaciółmi! – zaśmiała się nerwowo.

– Wiem – spokojnie odparła Stanisława. – I wiem, iż popełniasz błąd. Jacek nie jest twoją drogą. Szczęścia z nim nie będzie. Poczekaj trochę, spotkasz swojego – ma na imię Marek.

Kinga przebierała nogami, wpatrując się w zapadające ciemności, byle tylko uniknąć tego spojrzenia. Za plecami przyjaciółki się śmiały, ktoś fałszował, próbując śpiewać, a tu, na progu, czas jakby stanął w miejscu.

– Nie rozumiem… – wyszeptała Kinga.

– Rozłożyłam karty – cicho powiedziała staruszka. – Mówią prawdę. Nie idWróciła do wesela, udając, iż nic się nie stało, ale słowa Stanisławy Ignacowej prześladowały ją jeszcze długo, aż któregoś dnia, gdy już była pewna, iż życie nie ma dla niej niespodzianek, na progu stanął Marek.

Idź do oryginalnego materiału