W zacisznym miasteczku Słoneczno, gdzie ulice tonęły w kwitnących kasztanach, Kinga przygotowywała kolację, gdy jej mąż Wojciech zajrzał do kuchni, nerwowo drapiąc się po głowie.
— Kochanie, mama znowu przyniosła garnek — mruknął. — Mówi, iż drogi, ze stali nierdzewnej, włoski.
— I oczywiście, teraz jesteśmy jej coś winni? — Kinga, nie odrywając się od krojenia warzyw, rzuciła mu ostre spojrzenie.
— No… trochę tak — zawahał się.
— Mogła od razu przykleić paragon, żebyśmy nie zapomnieli — odpowiedziała z goryczą. — Jej „prezenty” już mnie duszą.
— Twierdzi, iż nasz stary garnek jest do wyrzucenia — próbował się tłumaczyć.
— Wojtku, mamy ich już całą półkę! I wszystkie są dobre! — Kinga odłożyła nóż, jej głos drżał z powściąganej złości.
Wojciech postał chwilę w progu, ciężko westchnął i wyszedł do salonu. To nie był pierwszy raz. Wcześniej były obrusy, później talerze, firanki, kosz na pranie — wszystko „z serca”. A potem — nieodłączne aluzje: „Emerytura nie jest duża, ale dla was się staram”.
Helena, matka Wojciecha, pojawiła się w ich życiu niedawno. Wcześniej mieszkała w sąsiednim mieście, a wnuka, Kacpra, widywała tylko na zdjęciach w messengera. Gdy Kacper się urodził, zadzwoniła raz, spytała o imię i zniknęła. Kinga pomyślała wtedy: „Może i lepiej. Bez teściowej oddycha się lżej”.
Ale wszystko zmieniło się jesienią. Helena potknęła się przy schodach i złamała biodro. Po operacji nie mogła żyć sama. Nie miała już bliskich, więc Wojciech zaproponował:
— Niech u nas pomieszka, aż dojdzie do siebie. Dwa tygodnie, najwyżej miesiąc.
Miesiąc zamienił się w cztery. Helena urządziła się w salonie, zajmując kanapę, całymi dniami gadała przez telefon i oglądała seriale na cały regulator. A do tego zaczęła rozdawać rady — niby życzliwe, ale z cierpkim posmakiem.
— Po co wam taki mały dywanik w przedpokoju? — mrużyła oczy. — A tapeta w sypialni? Ciemna, przygnębia. I odkurzacz macie stary, czas wymienić!
Potem zaczęły się zakupy: blender, patelnia, parowar — wszystko, co, jej zdaniem, „nawet mnie drażni”. Helena przynosiła paczki bez uprzedzenia, dodając:
— Oddacie, jak będzie was stać. Przecież ja dla was się staram, nie obca.
Kinga i Wojciech nie nadążali z odmawianiem tej „hojności”. choćby gdy Helena wyprowadziła się do wynajętego mieszkania w sąsiedztwie, strumień prezentów z „zobowiązaniami” nie ustał.
— Wojtek, oddałeś jej pieniądze za blender? — spytała Kinga tego wieczoru, wycierając ręce w ręcznik.
— Tak, w ratach — burknął.
— A za patelnię?
— Zostało dwieście złotych — przyznał.
Kinga tylko pokręciła głową. Nie miała już siły na spory. Praca, dom, Kacper, którego trzeba było przygotować do szkoły — obowiązków nie brakowało. Wszystkie rozmowy z Heleną odbywały się przez Wojciecha, ale kończyły się tak samo: narzekała na ciśnienie, drogie leki i małą emeryturę. Wojciech się poddawał.
— Co miałem powiedzieć? — tłumaczył się. — Mama chce pomóc.
— To nie jest pomoc, Wojtku — odpowiedziała zmęczona Kinga. — To presja. Tylko w ładnym opakowaniu.
Milczał, wiedząc, iż ma rację. Ale strach przed rozczarowaniem matki, wdrukowany od dzieciństwa, był silniejszy.
Kinga patrzyła na syna i czuła, jak ściska się jej serce. „Kacper to wszystko widzi — myślała. — Czego się nauczy? Że trzeba znosić, gdy dorośli ingerują w jego życie? Że za „dobro” trzeba dziękować, choćby jeżeli ono dusi?”
Zrozumiała: tak dalej być nie może. Nie przez garnki czy pieniądze, ale dla syna. Musiał wiedzieć, iż troska bez szacunku to nie miłość, a kontrola.
Okazja nadarzyła się sama, ale jakim kosztem!
Kacper wrócił z babcią z spaceru wyjątkowo cichy. Helena, promieniejąc jak choinka, wciągnęła do domu torby i ogromny plecak.
— Kacperka do szkoły wyposażyliśmy! — oznajmiła dumnie. — Będzie miał nie gorzej niż inni!
Kinga zastygła. Dopiero wczoraj obeszli sklepy, wybrali z Kacprem plecak z jego ulubionymi „Avengersami”, zeszyty, wygodne buty.
— Co państwo kupili? — spytała, powstrzymując drżenie głosu.
— Dwa garnitury, na wyrost. Kurtkę puchową — droga, ale ciepła. Buty sportowe, skórzane, na promocji. I drobiazgi: piórnik z jakimś bohaterem, czerwony, tak jak lubi — wyliczała Helena.
Kacper wpatrywał się w podłogę, posępny. Helena wyszła, obiecując „dogadać się co do kwoty później”. Kinga zawołała syna do kuchni.
— Kacprze, ty to wybrałeś?
— Nie — odparł cicho, szarpiąc rękaw. — Babcia powiedziała, iż ona wie lepiej. Piórnik z Spider-Manem, a ja go nie lubię. Buty uciskają.
— Dlaczego je wzięliście?
— Powiedziała, iż się rozchodzą — mruknął.
— A czemu do mnie nie zadzwoniłeś?
— Nie wiem… Nie pytała — Kacper spuścił głowę.
Jego słowa zabolały bardziej niż bezczelność teściowej. Syn uczył się milczeć, znosić, dostosowywać — jak ona sama kiedyś.
Wieczorem zadzwoniła Helena.
— Dołóżcie się — oświadczyła radośnie. — Garnitury, kurtka, buty, przybory — ze dwa tysiące. Paragon na kurtkę prześlę.
Kinga ścisnęła telefon, ale odpowiedziała spokojnie:
— Heleno, a nie przyszło wam do głowy nas zapytać? Albo chociaż Kacpra? Wszystko już kupiliśmy. I piórnik z jego ulubionymi „Avengersami”. I buty, które nie uciskają.
— Dobrze wam życzę, a wy mi w twarz plujecie? — wpadła w złość teściowa. — Chcecie zrobić ze mnie winną? Ja lepiej wiem, co wnukowi potrzeba! Kto go zaprowadzi do szkoły? Ja! To ja mam go wychowywać!
Rozłączyła się. Kinga westchnęła, ale napięcie nie mijało.
— Jutro do niej pojadę — powiedział Wojciech. — Porozmawiam. Ale… nie licz na cuda.
Wrócił po kilku godzinach, wzruszając ramionami.
— Nie wpuściła. PrPo tygodniu ciszy Helena zostawiła na progu pudełko z konstruktorem dla Kacpra, a w środku kartkę z jednym słowem: “Przepraszam”.