Zmysłowa Rachuba
Od pierwszych dni poznania między Zofią a jej teściową, Jadwigą Stanisławówną, powiał chłód. Jakby niewidzialny mur wyrósł między nimi, oddzielając Zofię od ciepła, na które tak liczyła w nowej rodzinie. Teściowa patrzyła na nią jak na intruza, który wtargnął do ich doskonałego świata. W jej przestronnym domu na peryferiach nadmorskiego Sopotu wszystko zdawało się mówić o zamożności: marmurowe podłogi, obrazy w złoconych ramach, kryształowe żyrandole. ale za tą pozłotą kryła się pustka – wyrachowana, zimna jak wiatr znad Bałtyku w styczniu.
Zofia unikała spotkań. Jej mąż, Wojciech, przekonywał, by poprawić relacje, zapewniając, iż matka po prostu „nie od razu przyzwyczaja się do nowych ludzi”. ale każda wizyta stawała się próbą. Rozmowy nieodmiennie schodziły na pieniądze: ile kosztuje remont, jak najlepiej ulokować kapitał, kto komu co jest winien. Dla Jadwigi Stanisławówny wszystko na świecie miało swoją cenę, choćby więzy krwi. Zofia czuła się jak towar, który się ocenia, ale nie akceptuje.
Minęło parę lat. Pewnego późnego wieczoru rozległ się telefon. Głos teściowej, zwykle twardy i pewny siebie, drżał: ciężko zachorowała. Jadwiga Stanisława błagała Zofię o pomoc. Zofia zastygła, ściskając słuchawkę. W pamięci mignęły lata obojętności, uszczypliwe uwagi, spojrzenia pełne wyższości. Jechać czy nie? Serce rozdarte między żalem a obowiązkiem. W końcu obowiązek wygrał. Spakowała torbę i ruszyła do domu nad morzem.
Zofia zastała teściową w sypialni. Jadwiga Stanisława leżała przykryta cienkim kocem, jej twarz zapadła się, oczy straciły blask. Narzekała na ból, słabość, samotność. Zofia patrzyła na nią, zastanawiając się: czy ta słabość jest prawdziwa, czy to kolejna gra? ale wątpliwości rozwiały się, gdy teściowa nagle chwyciła ją za rękę, błagając, by nie odchodziła. Zofia wezwała lekarzy, zorganizowała hospitalizację, godzinami siedziała przy szpitalnym łóżku, dogadywała się z pielęgniarkami.
Leczenie trwało tygodnie. Jadwiga Stanisława powoli wracała do sił. Gdy ją wypisano, Zofia pomogła jej wrócić do domu, sprzątała, gotowała. Czekała choćby na słowo podziękowania, na znak, iż jej wysiłek nie poszedł na marne. ale zamiast tego Jadwiga Stanisława, siedząc w skórzanym fotelu, zimno spytała:
— Ile ci jestem winna za to wszystko?
Zofia zastygła, czując, jak coś w niej pęka.
— Jak pani może tak mówić? Pomagałam, bo… bo to słuszne! — głos jej drżał od urazy.
— Nie bądź naiwna — uśmiechnęła się teściowa, ale uśmiech był równie pusty jak jej słowa. — Zawsze płacę za usługi. To moja wdzięczność. Pieniądze najlepiej pokazują, iż doceniam.
— Naprawdę sądzi pani, iż wszystko można kupić? — Zofia zacisnęła pięści. — Gdyby była pani prawdziwą matką, Wojciech sam by się panią zajął. Nie musiałaby pani błagać mnie w tajemnicy przed nim.
Jadwiga Stanisława zmarszczyła brwi. Jej usta drgnęły, ale milczała. W oczach przemknęło coś — może uraza, może zdumienie. „Dlaczego ona mnie tak nienawidzi? — pomyślała teściowa. — Żyję tylko według swoich zasad. Czy to zbrodnia?”
Zofia wyszła, nie dodając ani słowa. Następnego dnia na jej konto wpłynął przelew. Powiadomienie z banku kłuło w oczy. Suma była hojna, ale dla Zofii była jak policzek. Nie odesłała pieniędzy — nie z chciwości, ale ze zmęczenia. Kłócić się z Jadwigą Stanisławówną to jak bić głową w mur.
Wojciech nigdy się o tym nie dowiedział. Wciąż widział w matce kobietę o dobrym sercu, niezdolną do podłości. Zofia nie zburzyła jego złudzeń. Milczała, chowając prawdę głęboko w sobie, rozumiejąc, iż czasem cisza jest droższa niż wszelkie wyznania. ale za każdym razem, gdy patrzyła na męża, czuła, jak między nimi rośnie cień — cień rachuby, który rzucała jego matka.