Od pierwszych dni znajomości między Wandą a jej teściową, Zofią Malinowską, wiało chłodem. Jakby niewidzialna ściana wyrosła między nimi, odgradzając Wandę od ciepła, którego tak bardzo pragnęła w nowej rodzinie. Teściowa patrzyła na nią jak na przypadkową gość, która wtargnęła w ich idealny świat. W jej przestronnym domu na przedmieściach nadmorskiego Sopotu wszystko zdawało się krzyczeć zamożnością: marmurowe podłogi, obrazy w złoconych ramach, kryształowe żyrandole. Ale pod tą pozłotą kryła się pustka – wyrachowana, chłodna jak zimowy wiatr znad Bałtyku.
Wanda starała się unikać spotkań. Jej mąż, Krzysztof, przekonywał, iż trzeba się dogadać, zapewniając, iż matka „po prostu nie od razu otwiera się na ludzi”. Ale każda wizyta stawała się testem. Rozmowy niezmiennie schodziły na pieniądze: ile kosztuje remont, jak najlepiej zainwestować kapitał, kto komu ile jest winien. Dla Zofii Malinowskiej wszystko na świecie miało swoją cenę, choćby więzy krwi. Wanda czuła się jak towar, który się wycenia, ale nie akceptuje.
Minęło kilka lat. Pewnego późnego wieczora zadzwonił telefon. Głos teściowej, zwykle twardy i pewny siebie, drżał: zachorowała ciężko. Zofia prosiła Wandę o pomoc. Wanda zastygła, ściskając słuchawkę. W pamięci pojawiały się lata obojętności, uszczypliwe uwagi, spojrzenia pełne wyższości. Jechać czy nie? Serce wahało się między urazą a obowiązkiem. W końcu obowiązek wygrał. Spakowała torbę i pojechała do domu nad morzem.
Wanda zastała teściową w sypialni. Zofia leżała przykryta cienkim kocem, jej twarz była wychudzona, oczy przygaszone. Narzekała na ból, na słabość, na samotność. Wanda patrzyła na nią, zastanawiając się: czy ta słabość jest prawdziwa, czy to kolejna manipulacja? Ale wątpliwości znikły, gdy teściowa nagle złapała ją za rękę, błagając, żeby nie zostawiała jej samej. Wanda wezwała lekarzy, zorganizowała hospitalizację, godzinami siedziała przy szpitalnym łóżku, dogadując się z pielęgniarkami.
Leczenie trwało tygodnie. Zofia powoli wracała do sił. Gdy ją wypisano, Wanda pomogła jej wrócić do domu, sprzątała, gotowała. Czekała choć na słowo podziękowania, na jakiś znak, iż jej starania nie poszły na marne. Ale zamiast tego Zofia Malinowska, siedząc w swoim skórzanym fotelu, spytała zimno:
— Ile jestem ci winna za to wszystko?
Wanda zdrętwiała, czując, jak coś w niej pęka.
— Jak można tak mówić? Pomagałam pani, bo… bo tak trzeba! — jej głos drżał z urazy.
— Nie bądź naiwna — uśmiechnęła się teściowa, ale uśmiech był pusty jak jej słowa. — Zawsze płacę za usługi. To moja wdzięczność. Pieniądze najlepiej pokazują, iż coś doceniam.
— Naprawdę pani myśli, iż wszystko można kupić? — Wanda zacisnęła pięści. — jeżeli byłaby pani prawdziwą matką, Krzysiek sam by się panią zaopiekował. Nie musiałaby pani błagać mnie w tajemnicy przed nim.
Zofia zmarszczyła brwi. Jej usta drgnęły, ale milczała. W oczach mignęło coś – może uraza, może zaskoczenie. *„Dlaczego ona mnie tak nienawidzi? — pomyślała teściowa. — Ja po prostu żyję według swoich zasad. Czy to zbrodnia?”*
Wanda wyszła, nie dodając już ani słowa. Następnego dnia na jej konto wpłynął przelew. Powiadomienie z banku kłuło w oczy. Kwota była hojna, ale dla Wandy była jak policzek. Nie odesłała pieniędzy – nie z chciwości, ale ze zmęczenia. Sprzeczać się z Zofią Malinowską to jak rzucać grochem o ścianę.
Krzysztof nigdy nie poznał tej historii. Wciąż widział w matce kobietę o dobrym sercu, niezdolną do podłości. Wanda nie chciała burzyć jego złudzeń. Milczała, chowając prawdę głęboko w sobie, bo czasem cisza kosztuje więcej niż najszczersze wyznanie. Ale za każdym razem, gdy patrzyła na męża, czuła, jak między nimi rośnie cień – cień wyrachowania, który rzucała jego matka.